Relacja studentów Analityki Bezpieczeństwa
Opracowali: Katarzyna Woźniak oraz Mateusz Kabaciński
Wstęp
22 grudnia 2022 r. po wielu miesiącach oczekiwania i oszczędzania funduszy rozpoczęliśmy długo wyczekiwaną podróż do Afryki. Wybór był oczywisty – Rwanda, promowana na międzynarodowej arenie turystycznej jako Kraina tysiąca wzgórz i miliona uśmiechów. Słynąca z przekonania bycia jednym z najbezpieczniejszych państw kontynentu afrykańskiego, nazywana Singapurem Afryki. Biorąc pod uwagę kwestie ekonomiczne i bezpieczeństwa, które zostaną opisane w późniejszej części, Rwanda jest krajem wysoko rozwiniętym pod wieloma względami – bankowości, łączności, budownictwa, aglomeracji itd. Dodatkową motywacją dla nas była także chęć zweryfikowania tego, co wcześniej ustaliliśmy w ramach praktyk odbytych na drugim roku, pisząc obszerną analizę o możliwościach inwestycyjnych w Rwandzie na podstawie wyłącznie informacji ogólnodostępnych. Jako że jesteśmy „rasowymi” analitykami, a praca analityczna nie zamyka się jedynie w sztywnej pracy za biurkiem, postanowiliśmy wyruszyć w pełną wrażeń podróż, by zbierać dane z rzetelnych lokalnych źródeł oraz spisywać własne obserwacje i ustalenia. A co najważniejsze – by przełamać istniejące w opinii publicznej stereotypy i odwiedzić kontynent afrykański, pokazując tym samym, że „chcieć” oznacza „móc”. Jak nam poszło? Jakie towarzyszyły nam obawy? Co warto wiedzieć, wybierając się do Afryki? Dlaczego akurat Rwanda? I najważniejsze pytanie – czy warto? Odpowiedzi na pytania znajdują się w dalszej części materiału.
Dzień pierwszy – wylot (22.12.2022–23.12.2022 r.)
Do dwóch/trzech godzin przed wylotem nie wiedzieliśmy, czy w ogóle polecimy. Brak biletu na poczcie e-mail spędzał nam sen z powiek. Po nerwowych próbach skontaktowania się z agentem turystycznym otrzymaliśmy bilety i mogliśmy z ulgą dokonać odprawy biletowo-bagażowej. W pierwszej kolejności udaliśmy się do Stambułu, gdzie mieliśmy przesiadkę do Kigali – stolicy Rwandy. Na lotnisku w Turcji przeżyliśmy pierwszy szok kulturowy: Azjaci, Europejczycy, Arabowie, Afrykańczycy. Długo nie mogliśmy przestać się zachwycać urodą małej dziewczynki pochodzącej z Kamerunu. Piękny uśmiech połączony z dużymi oczkami oraz czekoladową cerą wywoływał u nas efekt WOW! Ciekawym zjawiskiem było zobaczenie muzułmanek ściągających hidżab w damskiej toalecie i poprawianie przez nie długich, ciemnych włosów. Idąc w drugą stronę, równie intrygujący okazał się widok muzułmanek ubranych w pełen religijny strój wraz z tradycyjną burką[1].
Wybraliśmy tureckie linie lotnicze Turkish Airlines, którym Skytrax[2] przyznał certyfikat trzech gwiazdek. Podczas ośmiogodzinnego lotu do Kigali dostaliśmy ciepły posiłek oraz kosmetyczki z skarpetami, zatyczkami do uszu i opaskami na oczy, aby móc w miarę komfortowo, jak na samolot, odpocząć i przespać się. Ku naszemu niemałemu zaskoczeniu mieliśmy także możliwość oglądać filmy, słuchać muzyki, grać w gry czy śledzić lot dzięki ekranom multimedialnym znajdujących się na każdym oparciu fotela.

Niedługo po wylądowaniu na lotnisku w Kigali, około 1.20 czasu rwandyjskiego (w Polsce była 0.20 – różnica czasowa wynosi jedną godzinę), zostaliśmy miło powitani przez pracowników płyty lotniska. Udaliśmy się w kierunku budynku lotniczego w celu sprawdzenia paszportów i zakupienia wiz. Po drodze nie mogliśmy się oprzeć, aby nie zrobić sobie spontanicznego zdjęcia na tle napisu Kigali International Airport. Przed wejściem do budynku zostaliśmy poproszeni o dokonanie dezynfekcji rąk. Było to jedno z pierwszych zaskoczeń – w końcu w Polsce już prawie zapomnieliśmy o pandemii COVID-19. Ustawiliśmy się w kolejce do kontroli paszportu oraz zakupu wizy. Kiedy podeszliśmy, okazało się, że najpierw należy przejść kontrolę dokumentów i dopiero w drugim okienku zakupić wizę. Wróciliśmy więc na początek kolejki… Kontrola paszportu przebiegała dość długo, ale za to w bardzo miły sposób. Już wtedy mogliśmy zebrać pierwszy z miliona uśmiechów. Pracownik w przyjazny sposób spytał się o długość i cel naszej wizyty. Otrzymaliśmy pieczątkę i mogliśmy udać się zakupić wizę. Wiza rwandyjska nie różni się niczym od innych. Jest to klasyczny stempel w charakterystycznym stylu. Koszt zakupu wizy to 50 USD. Pracownicy w czasie wykonywania czynności są bardzo uprzejmi i bezkonfliktowi. Po otrzymaniu wizy przeszliśmy przez bramkę i udaliśmy się odebrać bagaże, następnie musieliśmy jeszcze przejść kontrolę bagażu podręcznego, plecaków oraz toreb[3]. Od samego początku naszą uwagę zwróciła staranność pracowników ochrony. Widać, że bezpieczeństwo w Rwandzie jest na pierwszym miejscu. Na szacunek zasługuje jednak sposób kontroli. Pracownik, choć stanowczy, bo jednak prawdopodobieństwo wystąpienia zagrożenia zawsze istnieje, był jednocześnie miły i bardzo kulturalny. W razie pytań śmiało można je zadać.

Po odebraniu bagaży poszliśmy do lokalnego kantoru wymiany walut, który znajdował się nieopodal wyjścia z lotniska. Wymieniliśmy dolary na lokalną walutę, jaką jest frank rwandyjski (RF – rwandan frank). Dlaczego dolary? Łatwy przelicznik. Dla zobrazowania możemy przybliżyć, że 1 USD to 1000 RF. W kantorze spotkał nas pierwszy mały problem. Okazało się, że Rwanda nie przyjmuje banknotów studolarowych wydanych przed 2013 r., tylko te z błękitnymi paskami hologramowymi, aby zabezpieczyć się przed wpuszczaniem do obiegu fałszywych pieniędzy. Pokaźny plik banknotów wręczono nam z uśmiechami i żartobliwymi komentarzami, co właściwie mielibyśmy zrobić z taką ich ilością.
W następnej kolejności musieliśmy załatwić sobie łączność, bo jak to być tak daleko od domu i nie mieć stałej łączności ze światem. Udaliśmy się więc do pobliskiego punku telekomunikacyjnego. MTN to najpopularniejsza i najbardziej rozwinięta sieć telekomunikacyjna w Rwandzie. Świadczy podstawowe usługi telefoniczne – SMS, MMS, połączenia głosowe, ale przede wszystkim internet w zaskakującej jakości 4G (LTE). Przygotowując się do wyjazdu, ustaliliśmy, że poza MTN działają także dwie inne sieci – Airtel 4G oraz KT Rwanda. Jednak najbardziej rekomendowana jest właśnie ta pierwsza. Nieopodal lotniska znajdował się wyłącznie jeden punkt, więc wyboru jako takiego nie było. Naszym głównym celem był zakup lokalnej karty SIM z dostępem do internetu. Procedury są banalnie proste. Udajemy się do punktu i mówimy operatorowi, że chcemy zakupić kartę SIM z dostępem sieci. Pani/Pan (w naszym przypadku Pani) pokazuje, jakie są pakiety i w jakiej cenie. Następnie dajemy swój paszport do skanu oraz pozyskania podstawowych danych osobistych. Pracownik punktu w pierwszej kolejności sprawdza, czy posiadamy wizę, a później przechodzi do dalszych czynności. Po wpisaniu naszych danych do systemu pracownica, która nas obsługiwała, zrobiła zdjęcie „twardej” strony paszportu. Następnie sfotografowała nas kilka razy za pomocą małej kamerki komputerowej. Po przejściu części kontrolnej dajemy nasz telefon. Warto mieć ze sobą igiełkę lub coś cienkiego. Pomyśleliśmy o tym wcześniej i zaopatrzyliśmy się więc w cienką igiełkę do wysuwania kart. Ku naszemu (nie)zdziwieniu w chwili, gdy pani operator chwyciła telefon, poprosiła, byśmy użyczyli jej „sticka”. Po włożeniu drugiej karty następuje jej aktywacja. Pracownik pyta się nas jeszcze raz o jej przeznaczenie i wpisuje odpowiedni kod aktywacyjny. Zalecane jest ustawienie języka angielskiego w telefonie, gdyż mogą wystąpić pewne komplikacje ze zrozumieniem języka polskiego przez obywateli Rwandy, co miało miejsce w naszym przypadku. Wspomogliśmy pracownicę swoimi umiejętnościami w tłumaczeniu nazw ustawień z polskiego na angielski. Ze względu na dość długi pobyt w kraju (bo blisko dwa tygodnie) postanowiliśmy wybrać najbardziej optymalny pakiet z internetem – 16 GB za 11 USD.
Po uzyskaniu tego, co chcieliśmy, zamówiliśmy hotelowego „ubera” i pojechaliśmy do naszego pensjonatu. Otrzymaliśmy mały, ciemny, ale schludny i klimatyczny pokoik z jednym łóżkiem małżeńskim oraz łóżkiem piętrowym i własną łazienką. Poprosiliśmy o hasło do Wi-Fi, aby powiadomić naszych bliskich o bezproblemowym dotarciu na miejsce. Nie obyło się bez zwycięskiego piwa. Wybór padł na markę Primus. W smaku bardzo zbliżone do polskiego tyskiego. Z uwagi na późną godzinę oraz zmęczenie długą podróżą wzięliśmy prysznic i poszliśmy spać.

Dzień drugi – aklimatyzacja (23.12.2022 r.)
Pierwszy nasz poranek w Rwandzie. Wyszliśmy z pokoju trochę nieswoi, ale bardzo ciekawi, co zastaniemy. Najpierw zza wnęki ukazał nam się kucharz w świetnym kucharskim nakryciu głowy, oczywiście uśmiechnięty. Nas, Polaków, przyzwyczajonych do ponurych wyrazów twarzy, z początku to szokowało, ale chwilę potem napełniło optymizmem i chęcią do życia. Idąc dalej, udaliśmy się do jadalni – pomieszczenia zadaszonego, ale jednak będącego na świeżym powietrzu, z przepięknymi widokami na ogród. Największym zaskoczeniem okazały się cisza i spokój. Ćwierkot ptaków działał bardzo odprężająco. Komponując to z uśmiechniętymi twarzami obsługi, zachwyconej naszą obecnością, można śmiało stwierdzić, że czuliśmy się jak w raju. Na śniadanie przyniesiono nam świeże owoce. Zero chemii, zero wspomagaczy – czysty naturalny owoc z powalającym smakiem. Na talerzach znalazły się: banany, ananas, mango, marakuja. Nie obyło się bez puszystych pankejków oraz grillowanych warzyw. Po udanym śniadaniu poświęciliśmy chwilę na zwiedzanie ogrodu oraz pierwsze zacieśnianie relacji z innymi gośćmi. Następnie przyszła pora na aklimatyzację.

Różnica w ciśnieniu, wilgotności powietrza i temperaturze początkowo dawała w kość, ale nie przeszkodziło nam to w realizacji planów. Odziani w przewiewne ubrania, ruszyliśmy w miasto. Co przychodzi na myśl, gdy jest się na kontynencie afrykańskim? Trzeba jak najszybciej nabyć wodę, bo pewnie jest z nią problem. Jest to typowy obraz wykreowany przez media. Prawdą jest, że Afryka boryka się z licznymi problemami gospodarczymi, w tym z wodą. Ale błędem jest wrzucanie wszystkiego do jednego worka. W Rwandzie nie ma problemu z wodą, zarówno w stolicy, jak i poza nią. Idąc w stronę centrum, wstąpiliśmy do pobliskiego kiosku i zakupiliśmy po dwie butelki wody. Koszt jednej to mniej więcej 1000 RF. Co wymaga szczególnego docenienia, idąc chodnikiem w mieście czy na obrzeżach, nie dostrzeżemy żadnych leżących butelek czy papierków. Mieszkańcy są niezwykle ekologiczni. Każdy produkt, jaki otrzymamy, zostanie zapakowany w kartonowy woreczek. Rwandyjczycy są także bardzo zadbani i czyści. Idąc ulicą, dostrzec można zarówno osoby ubrane klasycznie, w garnitur, w stylu vintage albo nowocześnie. Jak kto woli. Co ważniejsze, powietrze jest bardzo świeże, pomimo poruszających się licznych pojazdów. W czasie zwiedzania miasta zauważyliśmy banery z nowym dostawcą internetu – Mango 24. Przed przyjazdem do Rwandy nie słyszeliśmy o nim. Jak widać, oprócz najpopularniejszych trzech zaczynają się już rozwijać kolejne, co jest ogromnym plusem.

Podczas zwiedzania udaliśmy się do pobliskiej kawiarni, by zbadać, jak wyglądają ceny. Analizując menu, jednogłośnie stwierdziliśmy – jest lepiej niż w Polsce. Statystycznie za jedno polskie cappuccino zapłacimy od 13 do 17 PLN. Za rwandyjskie natomiast – od 2000 do 2500 RF. Po krótkim relaksie ruszyliśmy dalej.

Następnym przystankiem było Muzeum Ludobójstwa w Kigali – miejsce wręcz obowiązkowe do odwiedzenia w stolicy Rwandy. Jednak, aby się tam dostać, należało załatwić sobie transport. Złapaliśmy więc taksówkę, ale nie taką zwyczajną, lecz moto-taxi. Zaskoczeniem dla nas, Europejczyków, była świetna forma przemieszczania się po mieście – klasyczne taksówki samochodowe oraz wcześniej wspomniane motocykle. Wśród nas ta druga forma cieszyła się największym powodzeniem. Jazda za kierownicą motocykla to jedno, ale bycie pasażerem w obcym kraju – drugie. Kierowcy jeżdżą bardzo bezpiecznie, znają okolice. Jednak warto na wstępie podać konkretny adres miejsca, do którego chcemy się udać.

Bardzo łatwo jest „złapać” takiego przewoźnika, ponieważ jest ich bardzo dużo w samym Kigali. Wystarczy po prostu stanąć na uboczu, a na pewno w niedługim czasie jakiś taksówkarz do nas podjedzie z propozycją podwózki, a chwilę po nim przyjeżdża kilku innych. Każdy motocyklista przewozi jednego pasażera. Obowiązkowo należy założyć kask, dlatego warto mieć ze sobą najzwyklejszą czapkę materiałową, by zadbać o higienę i zabezpieczyć się przed pasożytami i bakteriami. Koszt takiego przejazdu waha się od 1,5 do 2 USD. W Kigali funkcjonują także taksówki samochodowe. Jest to opcja przystępna w chwili, gdy nie ma w pobliżu taksówek motocykli lub gdy zastanie nas deszcz, a warto pamiętać, że afrykański deszcz jest o wiele intensywniejszy niż ten europejski. Przewoźnicy działają na podobnych zasadach co kierowcy motocykli. Na wstępie mówimy, gdzie chcielibyśmy się udać, i pokazujemy adres, by uniknąć nieporozumień. Koszt takiego przejazdu to około 5-10 USD z możliwością targowania. Zarówno taksówki-motocykle, jak i samochody nie są specjalnie oznakowane, ale bardzo łatwo je zauważyć i rozpoznać. Wszystkie motocykle charakteryzują się jednakowym czerwonym kolorem i marką – Victor GLX 125, a ich kaski (również czerwone) z tyłu oznaczone są napisem airtel money. Zdarza się, że samochody mają na dachu żółte oznakowanie z napisem Taxi.Kierowcy taksówek jeżdżą bardzo ostrożnie i pewnie. Co do motocykli, nie ma najmniejszych problemów w wyciągnięciu telefonu i nagraniu kilku emocjonujących filmików wideo z jazdy na rwandyjskim motorze. Taksówkarze nie „szarżują”, nie wykonują gwałtownych skrętów ani nie przyspieszają lub hamują agresywnie. Jazda z nimi była dla nas czystą przyjemnością, a co najważniejsze – bezpieczną.




Podróż do Muzeum Ludobójstwa zajęła nam około 10 minut. Nie oparliśmy się pokusie wyciągnięcia telefonu i nagrywania filmików czy robienia zdjęć. Gdy dotarliśmy na miejsce, naszym oczom ukazał się łuk z napisem Kigali Genocide Memorial. Jest to muzeum poświęcone najstraszniejszemu wydarzeniu, jakie przydarzyło się Rwandyjczykom – ludobójstwu z 1994 r. Trwało ono 100 dni na terenie całego kraju, wskutek czego śmierć poniosło około milion osób. Memorial jest miejscem upamiętnienia i oddania szacunku osobom zabitym. Emocje związane z tym miejscem były wręcz nieziemskie i ciężkie do opisania. Każdy z nas poważnie i z pokorą podszedł do wagi tematu, chcąc oddać należny szacunek miejscu, pracownikom, a także samym poległym.
Zaraz po wejściu do budynku zostaliśmy powitani przez pracowników pracujących w obiekcie. Przedstawił nam krótką historię na temat ludobójstwa i przeznaczenia samego muzeum – upamiętnienie ofiar tego zdarzenia. Zaproponowano nam także wypożyczenie małego odtwarzacza dousznego, aby „lepiej zrozumieć przekazywane informacje”. Koszt wypożyczenia takiego sprzętu to 20 USD. Nie skorzystaliśmy z oferty. Następnie przeszliśmy do pomieszczenia, w którym odtworzono krótki materiał dokumentalny. Dotyczył on historii, przebiegu i skutków ludobójstwa dla całej Rwandy. Zawarte w nim były krótkie wywiady z osobami, które przeżyły ludobójstwo, ukrywając się czy uciekając, lub które straciły kogoś wskutek masakry. Materiał filmowy był krótki, za to wrażenie, jakie na nas wywarł, sprawiło, że dalsza część zwiedzania przebiegała w pełnym skupieniu i powadze. Widzieliśmy mnóstwo wystaw dotyczących genezy ludobójstwa, napięć etnicznych niedługo przed samą masakrą, jej przebieg oraz rażące skutki. Każda wystawa zawierała komentarze na ściankach w trzech językach: rwandyjskim, francuskim i angielskim. Widzieliśmy także robiące niesamowite wrażenie szczątki ofiar ludobójstwa – rozłupane czaszki z wbitymi w nią zębami, liczne kości, rzeczy należące do tych osób, ale także narzędzia mordu. Największy szok wywołała część poświęcona dzieciom. Ich zdjęcia, pojedyncze informacje o nich: zainteresowanie, najczęstsze zachowania, ulubione potrawy, ale także sposób, w jaki zostały zabite – podcięcie gardła, zabicie maczetą (najpowszechniejsze) – ściskało nam serce. Najbrutalniejszy przypadek to roztrzaskanie o ścianę głowy dziewięciomiesięcznego dziecka. Każdą osobę, która znajdzie się w Kigali, gorąco namawiamy do odwiedzenia tego obiektu. Tylko pamiętajcie, że wasze zwiedzanie reszty kraju nie będzie już takie samo, jak przy braku świadomości tych strasznych wydarzeń. Pomniki pamięci przy drogach i małych miejscowościach będą bardziej zwracać waszą uwagę.

W związku z naszym podstawowym celem podróży – poznawanie kraju i wypoczynek – wieczorem udaliśmy się w kierunku Convention Center (największe centrum kongresowe w Rwandzie), aby poznać życie miasta i odwiedzić sklepy. Ceny w supermarketach po przeliczeniu są bardzo zbliżone do europejskich, w lokalnych sklepach bywają niekiedy niższe, niekiedy wyższe. Czy czegoś brakuje? Zupełnie niczego, zaczynając od podstawowych drobiazgów typu lokalne sieciówki, idąc dalej przez spore centra z artykułami spożywczymi typu Lidl i Biedronka, a kończąc na najbardziej wyszukanych rzeczach typu markowe sklepy Adidas czy Apple. Odradzamy zakup trunków typu piwo, whisky czy wino w hotelach z uwagi na zawyżone ceny. Na przykład w dniu przylotu zakupiliśmy piwo w pensjonacie za 2 USD, podczas gdy średnia cena piwa wynosi około 1 USD. Im bardziej „luksusowy” alkohol, tym różnica w cenach wzrasta. W czasie zwiedzania nie obyło się bez nieplanowanych spotkań z grupkami młodzieży, z którymi obowiązkowo musieliśmy zrobić sobie zdjęcie. My byliśmy zafascynowani nimi, oni nami – korzyść obopólna. Gdy zwiedziliśmy całe centrum handlowe, udaliśmy się do restauracji, zajęliśmy stolik i postanowiliśmy cieszyć się widokiem miasta po zmroku. Każdy zamówił to, na co miał ochotę – czarna kawa, sok z mango, 18-letni Chivas Regal. Spędziliśmy około godzinę przy muzyce, miłej atmosferze i rozmowach. Jednak pomimo tego nie chcieliśmy przesadzać i zarywać nocy, ponieważ to był dopiero pierwszy dzień, a tak długi lot jest niemałym szokiem dla organizmu. Warto o tym pamiętać i dać sobie chwilę na regenerację.


Udaliśmy się już powoli po schodach na dół celem złapania jakieś taksówki. Wcześniej widzieliśmy z balkonu grających chłopaków w grę przypominającą tenis. Nasza ciekawość świata wzięła górę. Podeszliśmy do nich i zaczęliśmy nawiązywać miłą rozmowę. Gra, w którą grali, nazywa się street tennis.Początkowo myśleliśmy, że jest to jakaś forma losowej gry ulicznej, jednak po chwili spostrzegliśmy namalowane pola do gry na drodze. Street tenis jest odmianą tenisa stołowego i ma podobne zasady. Bierze w nim udział dwoje graczy. Każdy z nich ma za zadanie zmusić przeciwnika do wyjścia z oznaczonego pola oraz niepoprawnego odbicia piłki – główną zasadą gry jest maksymalnie jedno odbicie piłki na naszym polu. Większa liczba odbić skutkuje utratą punktu. Rozgrywka kończy się, gdy jeden z graczy zdobędzie 5 punktów. Poza samą grą wykorzystaliśmy okazję do prowadzenia miłej konwersacji. Jeden z napotkanych chłopaków, słysząc, że jesteśmy studentami, również zdradził nam, że studiuje na Uniwersytecie w Kigali budownictwo. Czas spędzało się nieziemsko. Rozmowa rozwijała i przechodziła w zaskakujące obszary – rozpoczęło się small talkiem o studiach, a zakończyło na perspektywach rozwoju państw afrykańskich, zwłaszcza Mozambiku czy Demokratycznej Republiki Konga. Niestety, godzina nagliła do powrotu. Zakończyliśmy swoją pierwszą podróż po stolicy złapaniem taksówki i powrotem do pensjonatu.

Dzień trzeci – buszowanie po mieście (24.12.2022 r.)
Trzeci dzień rozpoczęliśmy od zdrowego i lekkiego śniadania składającego się z owoców (bananów, ananasów, mango, arbuzów), lokalnego pieczywa bananowego i krajowej herbaty. Do tego pankejki oraz jajko sadzone ze słodkimi ziemniakami. Jedząc owoce na śniadanie w pięknym, kameralnym ogródku pełnym zieleni i kwiatów, przychodził na myśl Hotel Paradise, gdzie uczestnicy jedli owoce na śniadanie w egzotycznych krajach. Jedna z pięciu porcji zdrowego odżywiania została spełniona. Będąc świadomymi turystami, pamiętaliśmy, że inny kraj i kontynent oznacza inną florę bakteryjną, która niekoniecznie może współgrać z naszym organizmem, dlatego po posiłku przystąpiliśmy do odkażenia organizmu łykiem mocnego alkoholu. Następnie nastąpiło szybkie rozłożenie mapy, konsultacje, wybór pierwszego miejsca docelowego i wyruszenie w drogę. Dzięki niezawodnym kierowcom z moto-taxi wylądowaliśmy w Kimironko – największym targu w mieście. Zaskoczył nas ogrom targowiska i znajdujący się w nim asortyment. Znaleźć można na nim było zabawki, suweniry, produkty spożywcze (owoce, warzywa, mąki, kasze, ryby, jajka czy drób) i gospodarcze (papier toaletowy, narzędzie, sprzęt). A wszystko to w wydzielonych alejkach. Zaskoczeniem były usługi krawieckie, gdzie można wybrać materiał, oddać go do krawcowej, która w godzinę potrafiła uszyć ubranie – bluzkę, sukienkę.



Kolejno ruszyliśmy przed siebie, bez składu i planu. Tak trafiliśmy do kawiarni UK Coffie Shop. Obsługiwała nas młoda, śliczna kobieta. Ciemna cera, długie nogi, zgrabna sylwetka, łagodne rysy twarzy, na której odnaleźć można było delikatne, regularne, podłużne i tajemnicze blizny, a całości dopełniały powabne usta. Zamówiliśmy zieloną herbatę (oczywiście z rwandyjskich plantacji) oraz piwo virunga – jedno z najpopularniejszych. Podczas oczekiwania na zamówienie podszedł do nas młody człowiek – kelner. Szybki small talk: skąd jesteście, co robicie, jak wam się podoba w Rwandzie, jakie dalsze plany. Wystarczyła chwila, by dowiedzieć się wszystkiego o mieście, najlepszych miejscówkach do bujania się, chill out and relax, a także otrzymać dobre rady dotyczące zwiedzania Rwandy. Bruno, bo tak ma na imię nasz nowy przyjaciel, był dokładnie taki jak my: otwarty, zarażający pozytywną energią, ciekawy świata. Wymiana informacji o naszych krajach, doświadczeniach, poglądach i spostrzeżeniach mogłaby trwać wiecznie, aż żal było iść dalej. Podsumowując nasze spotkanie z Brunem, można określić, że trafił swój na swego, choć w tak odległym kraju. Nie obyło się bez wymiany numerów telefonów oraz zaproszeń na Facebooku. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do niewielkiego sklepiku ze sprzętem elektronicznym. Po kilku próbach w języku angielskim i francuskim oraz pomocy innych klientów udało nam się kupić pendrive i dojść do porozumienia z właścicielem, aby za dodatkową opłatą nagrał nam na niego lokalną rwandyjską muzykę.

Było po południu, słońce doskwierało nieprzyzwyczajonym podróżnym, dlatego ponownie skorzystaliśmy z moto-taxi, które stały się również naszym ulubionym środkiem transportu. Już nie dziwiliśmy się Rwandyjczykom, dlaczego tak je lubią. Wróciliśmy do naszego pensjonatu Yombi Guest Hause na małą drzemkę i kąpiel. Trzeba było się w końcu przygotować na wieczerzę wigilijną, która przypadała w ten dzień. Zadzwoniliśmy do naszych rodzin, aby życzyć im wesołych świąt i by nie martwili się o dzieci, które pierwszy raz spędzały święta z dala od domu. Poszliśmy do pobliskiego, lokalnego baru restauracji. I choć nie było w menu barszczu czerwonego, to zamówiliśmy zupę, chyba to była pieczarkowa, więc w sumie niedaleko grzybowej. Podczas oczekiwania przyglądaliśmy się kolorowo oświetlonej ciężarówce, na której stały sztuczne drzewka świąteczne, a z głośników leciało Merry Christmas. Po kolacji udaliśmy się na wieczorny spacer, podczas którego przeżyliśmy szok. Mnogość samochodów jeżdżących na długich światłach, motocykli i ludzi, którzy po ciężkim tygodniu pracy mogli wyjść choć trochę odpocząć w granie znajomych. Dla odmiany wróciliśmy taksówką, by zyskać jeszcze czas na spisanie refleksji z dzisiejszego dnia.
Dzień czwarty – uduchowienie (25.12.2022 r.)
Tego dnia śniadanie, podobnie jak dnia poprzedniego, zorganizowano w formie bufetowej. Wychodząc z pokoju i udając się do jadłodajni, można napotkać uśmiechniętych pracowników życzących nam miłego dnia. Gdy dotarliśmy do stołów z jedzeniem, naszym oczom ukazały się świeże owoce, grzanki, przepyszne coś przypominające słodki chleb/babkę bananową, dwa rodzaje soków oraz ciepła woda, którą można było zaparzyć herbatę lub kawę. Nie obyło się także bez propozycji ze strony pani kelnerki, polecającej nam jajecznicę. Po udanym śniadaniu z pełnymi żołądkami udaliśmy się na chwilę do pokoju celem szybkiego przebrania się i spakowania najpotrzebniejszych rzeczy.
Wyjeżdżając z Polski, dostaliśmy bojowe zadanie. Mieliśmy przekazać dwa listy siostrom pallotynkom w Kigali. Ruszyliśmy z uśmiechem i żartem na ustach w drogę, która na krótko po rozpoczęciu została przerwana przez żywą, energiczną muzykę, dobiegającą skądś po prawej stronie. Ciekawość wzięła górę i przeszliśmy na drugą stronę ulicy. Weszliśmy do pobliskiego kościoła, który dwa dni wcześniej mijaliśmy bez większego zainteresowania. Przeżyliśmy istny szok. W środku zastaliśmy sporą liczbę osób siedzących na plastikowych krzesłach, a na scenie grupkę osób (w większości kobiet), wykrzykujących niezrozumiałe dla nas słowa. Możliwe, że były pieśni chwalące Boga, wyrażające radość z narodzenia Jezusa i dziękujące za dobiegający końca 2022 r. Energia bijąca z tego miejsca była wręcz niesamowita. Wszędzie cieszący się ludzie, którzy spontanicznie przyłączali się do chóru, aby śpiewać lub tańczyć. Przebieg (chyba) mszy był zupełnie inny, niż to, do czego byliśmy przyzwyczajeni. Nie było hierarchii, stałego programu przebiegu ceremonii, wyuczonych i odklepanych modlitw. Były za to radość, pozytywna energia, prawdziwie rodzinna atmosfera i spontaniczność – co komu w duszy grało.

Jako że byliśmy jedynymi białymi osobami w całej świątyni, wzbudziliśmy niemałe zainteresowanie. W szczególności pewna pani chodząca między krzesłami nagle podeszła do nas i rozpoczęła rozmowę. Pytała, skąd jesteśmy, ile już spędziliśmy czasu w Rwandzie, ile jeszcze zamierzamy być w stolicy i czy mamy jakieś plany na najbliższe kilka dni. Ucięliśmy sobie z nią krótką pogawędkę. Po zakończeniu „koncertu” na scenę weszło dwóch mężczyzn – jeden mówił w języku angielskim, a drugi tłumaczył wypowiedziane słowa na rwandyjski. Ku naszemu zaskoczeniu zostaliśmy pokrótce przedstawieni i oficjalnie powitani w imieniu całej zgromadzonej społeczności. Pan Krzysztof w ramach rewanżu również wygłosił krótką mowę na scenie, dziękując za tak miłe powitanie i życząc wesołych świąt. Zostaliśmy jeszcze chwilę, aby naładować się pozytywną energią. W międzyczasie poczęstowano nas butelkami wody, co okazało się dobrym wyjściem, gdyż w budynku zrobiło się nieco duszno. Po upływie kilku minut wyszliśmy z kościoła i udaliśmy się do Centrum Misyjnego Sióstr Pallotynek.

Początkowo wydawało nam się, że centrum sióstr to skromny teren, z dwoma, maksymalnie trzema budynkami. Jednak, gdy dotarliśmy do celu, nieco się zdziwiliśmy. Podążając chodnikiem coraz to bardziej w głąb, zdaliśmy sobie sprawę, że Centrum Misyjne jest wielkim kompleksem kościelno-wypoczynkowym. Z ogromnego kościoła dobiegał dźwięk organów zwiastujący standardowy przebieg mszy. Mnóstwo budynków i ogrodów. Znalezienie odpowiednich osób, aby przekazać listy, okazało się niemałym wyzwaniem. W końcu zostaliśmy poinstruowani, gdzie mamy się udać, aby ktoś nas zaprowadził we właściwe miejsce. Korespondencję przekazaliśmy księżom, którzy mieli dalej skierować je do adresatów. Zainteresowani nowym miejscem noclegowym, postanowiliśmy sprawdzić warunki akomodacji i ceny. Pokazane pokoje były w bardzo zadowalającym stanie. Czyste podłogi, pościelone łóżka, czysta łazienka z prysznicem. Poza tym uprzejmość portiera z Centre Saint Vincent Pallotti Ltd skłoniła nas do nawiązania kontaktu i snucia planów na niedaleką przyszłość.

Gdy opuściliśmy kompleks, dało się odczuć żar bijący z nieba. Słońce świeciło w swojej pełnej okazałości, równie piękne, co niebezpieczne. Postanowiliśmy odpocząć w lokalnym barze przy chłodnym piwku. Dalej zamówiliśmy taksówkę i obraliśmy kierunek na najpopularniejszy hotel w Kigali – Hotel des Mille Collines. Przyjechaliśmy na chwilę, zobaczyć, pozwiedzać i porobić zdjęcia. Los chciał, że zostaliśmy tam ponad trzy godziny, próbując przepysznych potraw podczas obiadu w pierwszy dzień świąt. Wybraliśmy opcję płacisz 40 dolarów i jesz, ile chcesz. W cenie była lampka wina. Obsługa bardzo profesjonalna, miła i pomocna.

Kompleks wywarł na nas piorunujące wrażenie – bar na zewnątrz, piękny ogród z basenem. Nie wolno także zapomnieć o wnętrzu budzącym równie duży podziw. Spore pomieszczenie z ustawionymi w kształcie litery W stołami, wypełnionymi po brzegi najróżniejszymi pysznościami. Znalazły się także miejsca siedzące dla tych którzy nie mieli ochoty jeść na zewnątrz. Hotel zyskał popularność w 2004 r. po nakręceniu filmu Hotel Rwanda. Fabuła jest oparta na prawdziwych wydarzeniach z 1994 r., gdy podczas ludobójstwa hotel des Mille Collines był schronieniem dla ponad 1260 cywilów Tutsi i Hutu. Ukrywał ich dyrektor hotelu Paul Rusesabagina. Na szczególną uwagę zasługiwała także grająca nieopodal kapela. Muzyka świetnie współgrała z robiącymi wrażenie widokami. Nie zabrakło klasycznych rwandyjskich utworów, ale również kilku popularnych kawałków znanego wokalisty Eda Sheerana: Perfect, Shape of you oraz Thinking out loud. Przyjemnie wówczas odpoczywało się, delektowało chwilą przy smacznym białym winie i przepysznych szaszłykach z wieprzowiny. Jednak nic nie może trwać wiecznie. Dzień był jeszcze młody, a kolejne wrażenia czekały.




Gdy temperatura nieco spadła, udaliśmy się w pieszą podróż do naszego pensjonatu. Najkrótsza odległość na mapie Google wynosiła około 5,5 km, więc najedzeni i pełni sił ruszyliśmy w drogę. Dzięki temu udało nam się zwiedzić i podziwiać drugą stronę miasta Kigali, mniej komercyjną i zmodernizowaną, ale wciąż szokująco piękną. Natura, mili i uśmiechający się do nas ludzie, dzieci biegające wokół nas i krzyczące powitania po angielsku, francusku i rwandyjsku – coś wspaniałego. W Polsce na wsi znalezienie grupy dzieciaków większej niż pięć osób zaczyna graniczyć z cudem, a tam grupki liczące kilkanaście dzieciaków z zaciekawieniem podbiegały do nas, by przypatrzyć się białym twarzom. Nasza przechadzka, tzn. białych ludzi, ulicami bez lokalnego przewodnika, była niekiedy szokiem dla mieszkańców. Dało się zauważyć, że taki „widok” nie jest codzienny. Nasuwa to wnioski, że biali turyści nie czują jeszcze tego, jak otwarta i przyjazna może być Rwanda. Idąc dalej, szliśmy przez strome wzgórza i doliny, drogami nieutwardzonymi i bez asfaltu. Przygoda niesamowita, ale i męcząca, na pewno nie dla osób o słabej kondycji. Był to ciągły marsz przez około 1,5 godziny, z czego przez 40 minut pod strome wzniesienie mające 25–35 stopni.


Wykończeni, spoceni, ale w pełni szczęśliwi i z uśmiechami na twarzach wróciliśmy do pensjonatu. Prysznic był niczym zbawienie. Następnie krótka pogadanka o dalszych planach, odpoczynek i w drogę, po kolejne doświadczenia.


Bez większego rozmyślania i planowania udaliśmy się tam, gdzie nogi nas poniosły. Następnym przystankiem okazała się Papyrus Restaurant. Po drodze jednak musieliśmy załatwić ważną sprawę – pendrive z lokalną rwandyjską muzyką, którą wykorzystamy za kilka dni. Po załatwieniu tej kwestii udaliśmy się do naszego miejsca docelowego. Z początku nie wiedzieliśmy, jak wejść do środka, ale po chwili jedna z pracownic zaprowadziła nas po schodach na górę. Zajęliśmy więc stolik z ładnym widokiem na scenę. Zasiadając, poprosiliśmy kelnera o menu, by wybrać coś do picia i jedzenia. Stolik trochę się ruszał, więc postanowiliśmy go zmienić. Jednak to nie była wina samego stolika, a kafelków. Machnęliśmy więc na to ręką i spojrzeliśmy w kartę dań i napojów. Wybór padł na soki, piwo i pizzę. Kelner przyjął zamówienie i poszedł do kuchni. Niedługo po tym jednak wrócił z przykrymi wieściami, że nie ma żadnych owoców i nie otrzymamy upragnionych soczków. Piwo na szczęście było. Zabrakło jednak również pizzy, z nieznanego nam do dzisiaj powodu. W każdym razie zmieniliśmy plany i poprosiliśmy ponownie o menu celem wybrania czegoś innego. Chcąc wybrać coś w zastępstwie za soki, wybór padł na afrykańską herbatę. Kelner, zapytany, czy jest herbata, odpowiedział „maybe”. Byliśmy trochę zdziwieni, ale zachowaliśmy spokój. Kelner powiedział, że zapyta baristy, czy uda mu się zaparzyć herbaty. Niestety jednak i tutaj spotkaliśmy się z negatywną odpowiedzią. Spróbowaliśmy po raz kolejny zamówić kolejne danie, lecz przy zapytaniu, czy jest to dostępne, znów otrzymaliśmy odpowiedź „maybe”. Odtąd kelner przyjął w naszym gronie pseudonim Mr Maybe. Ostatecznie udało się zamówić chips and chicken. Rwandyjczycy słyną ze swojego spokoju i tego, że mają czas, dlatego na nasze wieczorne danie również poczekaliśmy dość długo. Doszło nawet do tego, że byliśmy o krok od wyjścia z lokalu, gdyż muzyka stała się lekko monotonna, a jedzenie wciąż nie nadchodziło. Aż tu nagle Mr Maybe wyszedł z kuchni z dwoma podłużnymi talerzami z naszym ukochanym posiłkiem. Jednocześnie muzyka nabrała oczekiwanego brzmienia – na scenę wszedł młody mężczyzna i rozpoczął swoje show. Miał bardzo przyjemny dla uszu głos, a piosenki, jakie zaśpiewał, były wręcz idealnie do niego dopasowane. Jedzenie zniknęło w mgnieniu oka. Piwo po chwili też się skończyło. Muzyka znów straciła swój urok. Nadeszła pora, by wracać do pensjonatu. Następny dzień zapowiadał się bardzo ekscytująco, ale także wyczerpująco – wyprawa wypożyczonym samochodem do parku Akagera. Na takie coś trzeba się porządnie wyspać. Złapaliśmy więc taksówkę, zapłaciliśmy lekko zawyżoną cenę za przewóz i wróciliśmy do hotelu.


Dzień piąty – safari (26.12.2022 r.)
Dzień rozpoczęliśmy dość wcześnie jak na nas, bo od pobudki po 7.00 rano. O godzinie 8.00 udaliśmy się na śniadanie, gdzie po raz kolejny mogliśmy rozkoszować się smakami tutejszych owoców (ananasy, arbuzy, awokado, banany, mango, marakuje). Następnie przyszło nam czekać na wypożyczony samochód. Przyzwyczajeni do ciągłego biegu i punktualności w Europie, zapomnieliśmy, że tu czas płynie wolniej, bez pośpiechu i niepotrzebnej spiny. W końcu dostaliśmy w ręce kluczyki do naszej bryki. Była to szesnastoletnia Toyota RAV4. Wpakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszyliśmy.

Część zasad nauczanych przez polskich instruktorów jazdy tu po prostu nie obowiązywała. Ronda, sygnalizacja świetlna, motocykliści i piesi w Polsce są zgrozą kierowców, ale tu szkoda mówić, to trzeba przeżyć. Dużym plusem jest wolna jazda kierowców oraz to, że uczestnicy ruchu drogowego są świadomi, że pierwszeństwo ma większy pojazd. Podczas podróży mogliśmy przyjrzeć się z okien samochodu życiu ludzi poza stolicą. Dzieci i kobiety noszące kanistry z wodą na głowach, mężczyźni przewożący ciężkie towary na rowerach (kilka kiści bananów, świnie, wyposażenie domu, trumny). Zaskakująca dla nas była siła tutejszych ludzi (szczupli, ale niezwykle silni i wytrzymali) oraz ich umiejętność balansowania przenoszonymi przedmiotami, np. pięcioma materacami 150 × 200 cm przenoszonymi na głowie. Ich wprawa szokowała nas na każdym kroku, nieważne, ile razy coś podobnego zobaczyliśmy. Wyjazd poza stolicę pokazuje cały i prawdziwy obraz Rwandy. Domy są bardziej tradycyjne, małe i zbudowane z naturalnego tworzywa otoczone bananowcami lub kukurydzą. Z okna samochodu można dostrzec pasące się kozy, które skutecznie zastępują kosiarki spalinowe.

Naszym celem podróży był Park Narodowy Akagera na wschodzie kraju, założony w 1934 r. przez Belgów – obejmował wówczas obszar 2500 km2. W 1997 r. został zmniejszony o blisko połowę, aby oddać ziemię uchodźcom powracającym do Rwandy po wojnie domowej i ludobójstwie. Aktualnie park ma powierzchnię 1100 km2 i wciąż jest największym obszarem chronionym w Afryce Środkowej. Akagera obejmuje sawannę, lasy, tereny podmokłe i jeziora. Cały obszar jest ogrodzony, aby zamieszkujące w nim zwierzęta nie wychodziły i nie niszczyły upraw. Najlepszą opcją zwiedzania parku jest wynajęcie samochodu lub wjechanie na teren swoim i poruszanie się po wyznaczonych szlakach. W czasie jazdy można zobaczyć nosorożce, lwy, małpy, bawoły, antylopy, zebry, żyrafy czy słonie. Nie zabraknie także czegoś dla fanów latających zwierząt. Piękne pokaźne orły, ale także mniejsze, bardziej przyjazne i urocze ptaszki. Widać i czuć, że droga do Parku Narodowego Akagera jest świeżo zrobiona. Nawet Google Maps aktualizowało się wraz z naszą jazdą. Jednak przyśpieszenie nie było możliwe. Poza terenem zabudowanym, gdzie ograniczenie jest do 60 km/h, można tylko w pewnych odcinkach jechać maksymalnie 80 km/h. Dla nas, nauczonych ciągłego pędu, jest to żółwie tempo, które może wywoływać frustrację. Znaki turystyczne wskazujące drogę do parku były koloru brązowego, jak u nas, choć niekiedy mylące. Zapewne z czasem zostanie to poprawione.


Po trzech godzinach drogi dotarliśmy na miejsce. Strażnik stacjonujący przy bramie wjazdowej zapytał się nas o aktualne testy covidowe, o których u nas już niewielu pamięta. Musieliśmy zawrócić do punktu medycznego, gdzie przesympatyczna, młoda pielęgniarka zrobiła nam szybkie testy za 5000 RF, czyli około 20–25 PLN. Na szczęście wyszły negatywnie, czyli mogliśmy wjechać do parku. Jak się później dowiedzieliśmy, era covidowa zebrała pokaźne żniwa na zarobkach obiektu. Przedtem Park Narodowy Akagera odwiedzało rocznie 65 tys. turystów. Podczas pandemii liczba zmalała do 16–18 tys. Obecnie sytuacja się normuje i park odwiedzany jest przez coraz więcej ludzi z całego świata.

Po przejeździe przez bramę jechaliśmy główną drogą, aby móc zakupić bilety (100 USD, ale warto), wynająć przewodnika i wjechać prywatnym autem do dalszej części parku. Warto zaznaczyć, że Park Narodowy Akagera jest bezgotówkowy. Można za bilety zapłacić kartą kredytową Visa lub MasterCard, przelewem bankowym, Direct Pay Online (DPO) lub MTN MOMO. Podczas krótkiego odcinka drogi ukazały nam się piękne, pasiaste zebry. Wynajem przewodnika okazał się strzałem w dziesiątkę – dzięki temu nie błądziliśmy po sieci szlaków, a przewodnik wiedział, gdzie mniej więcej mogą w danej chwili przebywać jakie zwierzęta. Na początku natrafiliśmy na zebry, gazele oraz żyrafy. Coś niesamowitego móc zobaczyć na żywo zwierzęta, o których tak pięknie opowiadała Krystyna Czubówna w Naturze z Jedynką. Dalej jechaliśmy przez park, gdzie mogliśmy podziwiać zapierające dech w piersiach krajobrazy – szkoda, że aparaty i telefony nie potrafią oddać tego piękna i barw. Przejeżdżając obok jeziora, mogliśmy zobaczyć siedzącego na gałęzi drzewa bielika afrykańskiego, a w jeziorze zanurzone hipopotamy. Przez całą drogę towarzyszyły nam stada pawianów, które z zainteresowaniem przyglądały się kolejnym przejeżdżającym turystom. W końcu natrafiliśmy na długo wyczekiwane słonie. Były ich trzy: dwa dorosłe i jedno młode. Ukryte za drzewami skubały liście. Przewodnik poinstruował nas, aby nie podjeżdżać zbyt blisko i mieć samochód uszykowany do ucieczki przed atakiem, który może nastąpić. Nie obyło się bez chwili grozy, gdy słoń ruszył kilka kroków przed siebie, a następnie się zatrzymał. Grzecznie pojechaliśmy dalej, aby nie drażnić domowników parku. Wyjeżdżając z parku, mieliśmy okazję zobaczyć jeszcze jednego słonia, a później całą grupę, która była trochę oddalona od głównej drogi.





Ten dzień przebiegł na kilku batonach i mnóstwie wrażeń, których nie doświadczylibyśmy, nie wyjeżdżając poza stolicę. Po drodze odwieźliśmy naszego przewodnika, który przez naszego świra na punkcie zdjęć spóźnił się na busa odwożącego pracowników do domów. Mimo wszystko każda okazja do pozyskiwania informacji jest w cenie. Dzięki temu dowiedzieliśmy się, jak pracownicy parku wracają do domów. Busy robią zawsze dwa kursy – jeden o 17.00, a drugi o 17.30. Park zamykany jest o 18.00. Po podrzuceniu przewodnika i przekazaniu należytego napiwku – za stworzenie prześwietnej atmosfery oraz bycie otwartym na wszystkie pytania – ruszyliśmy w drogę powrotną. Szczerze mówiąc, myśleliśmy, że wrażeń na dziś już dość i powrót przebiegnie bez większych wyzwań. Oj, myliliśmy się, i to bardzo.
W gruncie rzeczy wynajem auta w innym kraju jest czymś fenomenalnym. Dopiero wtedy czuje się prawdziwy klimat drogowy Afryki, można też zobaczyć, jak wygląda sposób kierowania przez lokalnych kierowców. Warto jednak pamiętać, że życie w Rwandzie zaczyna się w godzinach wieczornych, około 17–18. Dlatego ruch na drogach przybiera znacznie na sile. Pojawia się więcej aut, motocykli, ale także osób spacerujących wzdłuż drogi lub chcących przejść na drugą stronę. Jednak, gdy trzymamy się wyłącznie okolic stolicy lub samego centrum, to najgorsze, co może nas spotkać, to stanie w sporym korku. Sprawa komplikuje się, gdy „szarpniemy się” na podróż poza obszarem miasta do lokalnych wsi. Za dnia droga idzie raczej gładko. Jedynym utrudnieniem jest niewielka liczba znaków drogowych informujących o wjeździe i wyjeździe z danej miejscowości. W gruncie rzeczy jest to istotnie, gdyż różnica w dozwolonej prędkości wynosi 20 km/h. Największe utrudnienia są w czasie jazdy nocą, o czym przekonaliśmy się, wracając z parku. Taką przeprawę można określić tylko jednym sformułowaniem: hardcore. Ciemnoskórzy mieszkańcy ubrani w nieodblaskowe, ciemne ubrania są praktycznie niewidoczni, idąc drogą lub poboczem, a – jak zauważyliśmy – zdarza się to często. Również rowerzyści, ubrani w bardzo podobny sposób, poruszają się dosyć szybko i nie zawsze swoim pasem. Europejskie zachowanie szczególnej ostrożności nabiera zupełnie nowego znaczenia, kiedy doświadczy się takiej rzeczywistości. Chcąc wykonać manewr wyprzedzania, należy wpierw zastanowić się nad jego sensem, gdyż ryzyko przypadkowego potrącenia „niewidocznej” osoby idącej środkiem pasa jest tak prawdopodobne, jak spadek śniegu zimą. Jednak, gdy zrobimy to, zachowując pełną rozwagę i odpowiednio sygnalizując chęć wykonania manewru – włączenie kierunkowskazu na dłuższą chwilę przed oraz ewentualne „mrugnięcie” światłami – wszystko powinno pójść gładko.
Ku naszemu zaskoczeniu największymi „rajdowcami” drogowymi są kierowcy autobusów jeżdżący od miejscowości do miejscowości – taki miejski PKS. Prowadzą oni dosyć agresywnie i – z naszego punktu widzenia – nierozważnie. Gdy jechaliśmy zbyt wolno w oczach kierowcy, zostaliśmy kilkakrotnie strąbieni i prześwietleni długimi światłami. Maksymalna prędkość poruszania się na drodze w Rwandzie (na dzień czwarty naszej podróży) to 80 km/h. Drogi są w świetnej kondycji. Również drogi główne, ciągnące się przez wiele miejscowości i wsi, są bardzo zadbane. Jazda po nich jest czystą przyjemnością oraz udogodnieniem z uwagi na licznie odgałęzienia, prowadzące do innych, ciekawych lokalizacji. Na uwagę zasługują także liczne lokalne kioski znajdujące się przy głównej trasie. Oprócz funkcji komercyjnej obiekt ten jest także miejscem schadzek i spotkań lokalnych osób. Wchodząc do jednego z takich sklepików celem zakupu butelek wody i piwa, spotkaliśmy się nie tylko z zainteresowaniem mieszkańców i dzieci, ale również ze szczerymi uśmiechami, których często w naszym społeczeństwie brakuje. Ale w Rwandzie takie zachowanie to już chyba standard.

W czasie powrotu nawiedził nas dość mocny deszcz, utrudniający jazdę w dużym stopniu: duże krople oraz parujące szyby. Z taką ilością wody nawet wycieraczki na największym „biegu” miały kłopot, by się uporać. Europejski deszcz nie umywa się do afrykańskiego. Co ciekawe, wpadliśmy na „genialny” pomysł, aby uchylić lekko okna celem przewietrzenia w środku i pozbycia się pary z szyb. Raczej nie zaskoczy nikogo, że okazało się to tragicznym pomysłem. Oprócz dodatkowej pary naleciało nam sporo wody, a uchyliliśmy okna na parę sekund. Na szczęście ciepły nawiew na szybę działał. Sytuacja została opanowana. Dlaczego nie włączyliśmy klimatyzacji? Z prostego powodu – była zagrzybiona, co powodowało duszący i niezdrowy zapach. Odnajdywanie się w mieście nawet podczas ulewy działało bez zarzutów. Już drugiego dnia rozpoznawaliśmy charakterystyczne punkty miasta. Dojazd do pensjonatu odbył się bezproblemowo. Dodatkowo mieliśmy także włączoną nawigację, bo przezorny zawsze ubezpieczony. Ale nie była konieczna. Dzień zakończyliśmy na wspólnej rozmowie i edycji zdjęć.
Dzień szósty – Nyungwe (27.12.2022 r.)
Poranek rozpoczął się dosyć spokojnie. Toaleta, wypad na pyszne śniadanie. Tego dnia było troszeczkę inne od pozostałych, bo znalazło się do wyboru więcej warzyw niż owoców. Pojawiły się dobrze nam znane marchewki, pomidory i ogórki. Nie zabrakło również potężnej i równie pysznej pajdy słodkiego chleba. Po skończeniu posiłku przyszła pora na pakowanie. Dziś wyruszyliśmy w kierunku Parku Narodowego Nyungwe w południowo-zachodniej Rwandzie.
Dzień zapowiadał się w miarę dobrze po skonsumowaniu pysznego śniadania w otoczeniu pięknego ogrodu. Niestety na zapowiadaniu się zakończyło. Pogoda zrobiła nam ogromnego psikusa i przez większość drogi padał dość obfity deszcz. My jednak, nieustraszeni podróżnicy, ruszyliśmy w drogę. Poruszaliśmy się w większości po głównych ulicach Rwandy, choć nawigacja nierzadko sugerowała nam skręcenie w niepewne uliczki. Kondycja dróg jest na zaskakująco wysokim poziomie. Ku naszemu zaskoczeniu wypadały one lepiej niż niejedne polskie trasy. Prawdę mówiąc, już kilka dni za nami, a my wciąż nie przedstawiliśmy najbardziej podstawowych cech rwandyjskiej infrastruktury drogowej! Śpieszymy z odpowiedziami.
Ruch na terenie całego kraju odbywa się prawą stroną. Główne drogi są w świetnej kondycji. Charakteryzują się brakiem dziur, dobrej jakości asfaltem, przejrzystymi znakami poziomymi oraz wyznaczonymi poboczami, którymi przemieszczają się piesi lub rowerzyści. Chodniki są w większych miastach i bardziej bogatych wsiach. Na trasach szybkiego ruchu właśnie pobocze pełni funkcję chodnika. Kierowcy jeżdżą pewnie i bezpiecznie, choć jak to w życiu bywa, piratów drogowych nie brakuje. Powszechną zasadą jest ścisłe przestrzeganie ograniczeń prędkości. W terenie zabudowanym poruszamy się 40 km/h. Znaki zazwyczaj podnoszą te ograniczenia do 60 km/h. Poza terenem zabudowanym maksymalna prędkość, z uwagi na wężowate i kręte trasy, wynosi 80 km/h, jeżeli znaki drogowe na to pozwalają. Tak bardzo jak Rwandyjczycy przestrzegają ograniczeń prędkości, tak powszechną kulturą drogową jest ignorowanie znaków poziomych, o ile nie stanowi to zagrożenia dla innych uczestników ruchu. Oznacza to, że gdy jest okazja ścięcia zakrętu, to bez wyrzutów sumienia można wyjechać na sąsiedni pas i skrócić sobie drogę. Z kolei w mieście każdy porusza się swoim pasem, od czasu do czasu najeżdża na linię i zasuwa środkiem drogi. Nie zdziwmy się, gdy chmara moto-taxi niczym stado antylop będzie omijać nas z każdej strony, niezależnie, czy jesteśmy w ruchu czy stoimy w korku. Przejścia dla pieszych są namalowane co jakiś odcinek. Nie zauważyliśmy jakieś szczególnej zależności w tej kwestii. Warto zauważyć, że w Rwandzie większy ma pierwszeństwo, co znacznie ułatwia życie kierowcom. Pieszy nie może ot tak wejść sobie na pasy, bo nawet ważący 100 kg człowiek z reguły nie ma szans z ponad dwutonowym autem. Dlatego należy stać przed pasami, sygnalizować swoją postawą chęć przejścia na drugą stronę i zaczekać, aż ktoś się zatrzyma i ustąpi pierwszeństwa. Ciekawym trickiem jest wykorzystanie momentu, gdy nadjeżdżające auto jest w dużej odległości od nas – wtedy można wejść na drogę lub pasy z podniesioną ręką w stronę samochodu. W tym momencie jednocześnie sygnalizujemy: Hej, przechodzę, nie przejedź mnie, ale też dziękujemy za wyrozumiałość.
Pomimo luźnych zasad dotyczących poruszania na drodze nadrzędną zasadą jest limit prędkości. Dlaczego? Chodzi o czas reakcji. Mniejsza prędkość wydłuża czas, w jakim możemy zareagować, naciskając hamulec lub zmieniając szybko pas. Niweluje to większe prawdopodobieństwo wystąpienia kolizji na drogach czy potrąceń pieszych. W kwestii sygnalizacji świetlnej jest tak samo jak w Polsce. Zielone – jedź, czerwone – stój. Świetnym dodatkiem jest wyświetlacz pokazujący, ile czasu jeszcze dane światło będzie się palić. Bardzo brakuje tego w Polsce. Przypomnijmy sobie, ile razy paliło nam się zielone, mamy na liczniku 50 km/h i nagle przeskakuje na żółte światło. Pytanie egzystencjalne – czy przyspieszyć, czy zwolnić? Jeżeli przyspieszymy, to jest prawdopodobieństwo, że przejedziemy na czerwonym lub, co gorsza, ktoś może nam „wyskoczyć” z drugiej strony. Jeżeli zwolnimy i się zatrzymamy, wtedy narażamy siebie na skarcenie przez innych kierowców – przecież żółte to nie czerwone, można przejechać. Najprostsze rozwiązania są z reguły najlepsze. Mały, ale widoczny wyświetlacz pokazujący, ile jeszcze zostało do zmiany światła. To jest to. Kończąc już wątek szczegółowego opisania zasad jazdy po rwandyjskich ulicach, wracamy do przebiegu dnia szóstego, a był to dzień idealnie pasujący do powyższego opisu – dzień iście drogowy.

Nasza podróż do Nyungwe zajęła ponad pięć godzin. Czas umilało nam radio, w którym puszczano lokalne piosenki, podcasty oraz krótkie wywiady. Z uwagi na zróżnicowanie terenu – głównie wysokości, a także ciągły deszcz – dosyć często występowały zakłócenia i radio traciło zasięg. Wtedy radzić sobie trzeba było zdalnym wyszukiwaniem fal lub przeskakiwaniem pomiędzy wcześniej zapisanymi kanałami. Ku naszemu zaskoczeniu podczas jednego z wyszukiwani trafiliśmy na lokalne Radio Maria. Od razu na naszych twarzach pojawił się uśmiech. Nie obyło się od prześmiewczych komentarzy nawiązujących do polskiego Radia Maryja prowadzonego przez ojca Rydzyka. „Nawet tutaj ma zasięgi” – zażartowaliśmy.




Tak długa podróż bywa strasznie wyczerpująca, co raczej nie dziwi. Krótki przystanek na mały posiłek i rozprostowanie nóg w cenie. Zupełnie przypadkiem znaleźliśmy bardzo przyjemną restaurację – Kindi Coffee w miejscowości Nyanza. Obsługa miła, kulturalna, znająca bardzo dobrze angielski. Karta dań, choć niedużej wielkości, pomieściła wiele smacznych potraw. Jako że przyjechaliśmy tu z myślą o próbowaniu wyłącznie potraw afrykańskich, naszą uwagę przykuła rubryczka z takimi właśnie daniami. Nie obyło się także bez smacznej kawy oraz soku z mango. Jednym z zamówionych potraw był kawał ciasta, taka à la maca. Najpierw próbowaliśmy jeść go za pomocą sztućców, ale po szybkiej konsultacji z kelnerem zmieniliśmy je na ręce. Do tego również podano „gulasz” – sos w kolorze ketchupu, zostawiający na końcu lekko ostrawy posmak oraz kawałki twardego mięsa. Zupa sama w sobie nie byłaby ciekawa, z uwagi na mięso, ale jako dodatek do dania sprawdziła się perfekcyjnie.

Napełnieni po brzegi udaliśmy się do King’s Palace Museum, aby zobaczyć królewską odmianę krów, zwaną inyambo. Gdy dotarliśmy na miejsce, znów zderzyliśmy się z rwandyjskim spokojem. Nam zależało bardzo na czasie, a inni mieli go w bród. Wjeżdżając na teren muzeum, trafiliśmy dosyć dobrą pogodę na zwiedzanie. Jednak zauważyć można było zbliżające się czarne chmury, stąd też nasz pośpiech. Udało się w miarę żwawo zakupić bilet i ruszyć do celu. Zostaliśmy wpierw zaprowadzeni przez recepcjonistę do przewodnika, który przedstawił nam pokrótce informacje na temat krów, a potem przekazał właściwemu przewodnikowi. Ten wprowadził nas na wybieg inyambo – i się zaczęło. Krowy te mają ogromne poroża, niczym polskie jelenie. Jeden róg ma długość porównywalną do długości ręki dorosłego mężczyzny. Wybieg, mimo że jest tak naprawdę jednym wielkim placem, podzielony jest na trzy części – jeden z lokalnych przewodników który śpiewa piosenkę, poklepując krowę gałązką; pasąca się krowa, stojąca niczym modelka na wybiegu i czekająca na zdjęcie; oraz dwa duże koryta, przy których reszta krów się pasie. Na samym początku wykorzystaliśmy okazję i zrobiliśmy sobie kilka zdjęć ze śpiewającym przewodnikiem i jego krową. Później przyszła pora na sesję zdjęciową samotnej modelki, a na samym końcu – na nakręcanie filmików i robienie masy zdjęć pasącym się krowom.

Oczywiście nie obyło się bez innych turystów brutalnie wchodzących w kadr, ale pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Mieliśmy niemały ubaw, widząc jedną z bogatych kobiet, ubraną w lekki strój, w wyprostowanych włosach i jaskrawo pomalowanych ustach, która przybierała różne pozy, aby jak najlepiej wypaść na zdjęciach z bydłem. Na usta same cisnęły się słowa w stylu „księżniczka na kupie gnoju, która pasuje tu jak świni siodło”. Korzystaliśmy z chwili i fotografowaliśmy, co tylko się dało. Udało się uchwycić piękny okaz byka dominującego rozmiarami nad pozostałymi osobnikami – prawdziwy samiec alfa w stadzie.


Chcąc uciec przed deszczem, ale przede wszystkim dojechać na miejsce o w miarę przystępnej godzinie, wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy w dalszą drogę. Pogoda niestety uległa znacznemu pogorszeniu, więc nie udało się zrobić ładnych zdjęć, a widoki w czasie jazdy były oszałamiające. Prawdą jest to, że nawet gdyby było najlepsze słońce, to i tak ani zdjęcia, ani filmiki nie są w stanie oddać tego, co widzą nasze oczy. Pomimo utrudnienia w postaci deszczu niejednokrotnie nawigacja chciała płatać nam figle, pokazując krótszą trasę przez lokalne wsie. Co prawda długość drogi była krótsza, ale wątpliwej jakości i z licznymi ograniczeniami prędkości. Przez ponad pół godziny, zamiast słuchać się nawigacji, musieliśmy śledzić, jak idzie główna trasa i nią właśnie podążać. Główna droga w praktycznie każdym kraju jest najbardziej zadbana, a jazda nią jest najbardziej komfortowa. Stąd też podjęliśmy decyzję o trzymaniu się wyłącznie głównych dróg. Nawet pomimo (jak pokazywała nawigacja) wybrania dłuższej trasy udało się zaoszczędzić około 25 minut drogi. Warto oprócz samej nawigacji mieć ze sobą aktualną mapę kraju, aby na bieżąco porównywać, czy rozkład dróg z nawigującej aplikacji mniej więcej pokrywa się z tymi rozrysowanymi na mapie. Dzięki temu uniknąć można niepotrzebnych błądzeń i niekomfortowych nawróceń samochodem. Co więcej, zalecane jest zwrócenie uwagę na wygląd dróg w Rwandzie w związku z ukształtowaniem terenu, zwłaszcza w czasie jazdy do lasu deszczowego w Nyungwe. Im bliżej celu, tym drogi zaczynają być coraz bardziej kręte, a zakręty – ostrzejsze. Stąd też lepiej jest się trzymać swojego pasa drogi i zdjąć nogę z gazu. Niekiedy zdarzają się tak zwani kierowcy-rajdowcy, którym życie jest niemiłe. Niestety w takich sytuacjach trzeba myśleć za dwóch i nierzadko zjechać trochę na pobocze, żeby umożliwić im wyrobienie zakrętu. Po drodze widzieliśmy dwa przypadki samochodów z urwanym zawieszeniem wraz z kołem. Oczywiście jak to na drodze, zdarzają się również wypadki losowe, na które nie mamy wpływu. Kierowcy, podobnie jak w Europie, wystawiają w pewnej odległości czerwony trójkąt ostrzegawczy, by zasygnalizować kolizję. Bardzo zadziwił i trochę też rozbawił nas przypadek jednego z kierowców, który miał chyba dosyć sporą usterkę, bo sam, bez niczyjej pomocy, rozebrał cały przód swojego auta. Wyjął na bok silnik, akumulator i inne części. Od razu na naszych twarzach pojawił się uśmiech, ale też i szacunek, bo kto w Polsce byłby na tyle bystry, aby rozebrać część swojego auta, by naprawić usterkę, i to jeszcze na drodze!

Im bliżej nasza trasa przebiegała granicy z Burundi, tym więcej żołnierzy stacjonowało wzdłuż drogi. Pierwsze wrażenie jest dosyć poważne, a sam wyraz ich twarzy budzi szacunek. Jednak wystarczy się do nich uśmiechnąć, machnąć ręką, a oni od razu odpowiedzą nam tym samym. Są ubrani w mundury dostosowane do zieleni – ich kamuflaż jest wręcz fenomenalny. Stojąc zaraz przy drodze, są łatwo zauważalni, jednak, gdy tylko zbliżą się do zieleni, momentalnie znikają. Należy być ostrożnym, robiąc zdjęcia w terenie, gdy jest ich więcej. Mogą pojawić się problemy, gdy któryś z nich zauważy, że jest fotografowany. Nie jest to wielkim zaskoczeniem, gdyż są to w końcu żołnierze, broniący państwa przed potencjalnymi nielegalnymi uchodźcami, gangami, terrorystami. Zwłaszcza w tak newralgicznym terenie, z uwagi na gęstą roślinność. Dlatego też zanim wyciągniemy aparat, należy upewnić się, że w kadrze nie pojawi się żaden ze stacjonujących żołnierzy.
Skoro już mowa o mundurowych, warto wspomnieć, jak wygląda kontrola drogowa zagranicznych kierowców. Mieliśmy okazję w jednej uczestniczyć. Policjanci są bezkonfliktowi. Ich wyposażenie jest zbliżone do europejskiego: pałka, gaz, pistolet, kajdanki – standard. Podczas zatrzymania należy otworzyć okno pasażera oraz kierowcy i postępować zgodnie z instrukcjami. W naszym przypadku padło jedynie pytanie, dokąd zmierzamy. Po udzieleniu odpowiedzi zostaliśmy puszczeni bez większych problemów. W związku ze służbami bezpieczeństwa pora napomknąć o zmorze wszystkich kierowców – fotoradarach. Tak. W Rwandzie również są fotoradary. Wyglądają one jak tuby z szybkami, za którymi są obiektywy. Przez większość czasu zastanawialiśmy się, na jakiej zasadzie one działają, jak robią zdjęcia, czy w ogóle robią, a jeśli tak, to jak rozpoznać. Otóż dnia szóstego się dowiedzieliśmy. Stało się to podczas kończenia manewru wyprzedzania kilku wręcz wleczących się pojazdów. Nie minęło kilka sekund, odkąd wróciliśmy na swój pas, a tutaj – cyk. Poszedł jasny flash. W tamtej chwili dowiedzieliśmy się już wszystkiego o tych „przecudownych” urządzeniach.

Słońce chyliło się ku zachodowi a przed nami był jeszcze kawałek drogi. Przejechaliśmy go w miarę szybko, jednak nie udało się wygrać wyścigu. Słońce zaszło, a przed nami stało jeszcze jedno wyzwanie – poszukać drogi do pensjonatu. Ale mieliśmy nawigację. Problem w tym, że kiedy wjechaliśmy na dobrze wyglądającą trasę z kilkoma znakami tras do innych hoteli, nagle na telefonie wyświetlił się komunikat: Jesteście na miejscu. No niestety nie. Rozpoczęliśmy szukanie nazwy naszego hotelu na znakach. Po chwili coś udało nam się znaleźć – 500 m do wjazdu. Jedziemy. Następnie kolejny znak – 400 m do celu. W porządku, jedziemy dalej. Droga z asfaltowej zmieniła się w drogę wyboistą i lekko kamienistą. Złego dobre początki. Udało się dojechać do pensjonatu. Zostaliśmy serdecznie powitani przez portiera, który podszedł do nas z parasolką – ulewa była niesamowita. Od razu rozpoczęliśmy krótką rozmowę. Wyniknęło z niej, że byliśmy wyczekiwanymi gośćmi oraz że większość przyjezdnych to osoby francuskojęzyczne. Wraz z naszymi tobołkami udaliśmy się do pokoi. Droga była dosyć stroma, gdyż sam hotel leżał na wysokości około 3000 m n.p.m., a nasze pokoje na dole. Schodziliśmy więc ostrożnie po schodach i gdy dotarliśmy pod drzwi, zostaliśmy mile oddelegowani przez portiera, który życzył nam spokojnej nocy. Gdy przekroczyliśmy próg, doznaliśmy istnego szoku. Tylu owadów to w życiu jeszcze nie widzieliśmy. No, zapowiadało się bardzo ciekawie. Masa komarów, dziwnych latających larw i moskitów.

Ale nie taki diabeł straszny jak go malują. Komary malaryczne nie występują powyżej 1800 m n.p.m., więc nie trzeba było obawiać się zarażenia groźną chorobą – malarią. Oczywiście nie obyło się bez prześmiewczych tekstów: „Kto zabije więcej komarów, ten wygrywa”. Jednak nie chcieliśmy brudzić ścian i podłóg, robiąc niepotrzebną pracę osobom sprzątającym. Na ratunek przybył nam kapitan Bros. Podłączyliśmy preparat do gniazdka i udaliśmy się do stołówki przekąsić coś smacznego. Wybór padł na spaghetti bolonese z dodatkiem sera. Koszt 5000 RF. Cena nie za wysoka, a podniebienia uradowane, nie mówiąc już o żołądku. Oprócz nas na stołówce była spora grupa osób mówiąca w języku francuskim. Zgadzało się to, gdy przypomnieliśmy sobie słowa portiera mówiącego, że większość gości to albo Francuzi, albo osoby francuskojęzyczne. Choć to niegrzeczne, to z niemałą satysfakcją podsłuchiwało się Francuzów lamentujących nad przegranym meczem finałowym podczas Mundialu w Katarze w 2022 r., który był sędziowany przez polskich arbitrów. Po udanej kolacji wróciliśmy do pokoju. Po komarach i innych owadach nie było śladu. Bros sprawdził się wyśmienicie. Na wszelki wypadek pozostawiliśmy go włączonego, z uwagi na nieszczelne drzwi – dwóm larwom udało się do nas jeszcze wparować. Wtedy w grę wszedł klasyczny polski laczek, z którym owady nie miały żadnych szans. Po udanym wieczorze spędzonym na oglądaniu zdjęć, spisywaniu doświadczeń i rozmawianiu z bliskimi położyliśmy się spać, by przygotować się na kolejne wrażenia.
Dzień siódmy – herbata (28.12.2022 r.)
Dzień rozpoczęty od śniadanka bufetowego – pankejki i świeże owoce. Jeszcze przed tym, gdy pierwszy raz otworzyliśmy drzwi w celu przewietrzenia pokoju, zobaczyliśmy istne pobojowisko. Bros zrobił totalną sieczkę. Wielkie larwy i moskity leżały wprost pod naszymi drzwiami. Oczywiście nie obyło się bez robienia im zdjęć wraz z porównywaniem ich z rozmiarem kciuków czy kluczy od pokoju. Po zjedzeniu smacznego śniadania rozpoczęliśmy wstępne planowanie, co by tu dzisiaj porobić. Z uwagi na wystąpienie problemów zdrowotnych musieliśmy nieco zmodyfikować wstępny plan ułożony dnia poprzedniego. Niemniej jednak odważnie stawiliśmy czoło problemom i przygotowaliśmy nową bazę miejsc do odwiedzenia. Wpierw wyjechaliśmy z naszego hotelu i udaliśmy się drogą w stronę pól herbacianych. Urzekły nas widoki, więc od razu w ruch poszły telefony i aparat. Pracownicy, dostrzegając nasze zainteresowanie, zaczęli się przyglądać. Gdy spostrzegli, że mogą znaleźć się w kadrze, momentalnie można było usłyszeć: „Give me money!”. Wiedzieliśmy, że musimy się oddalić i ruszyć w dalszą trasę. Po drodze wjechaliśmy w jedną z polnych dróg. Napotkane dzieci podbiegały do nas zainteresowane i pomimo pięknych uśmiechów z początku po chwili pojawiały się żądania pieniędzy. Oprócz nich spotkaliśmy także zbieraczy herbaty. Wśród nich znajdowała się starsza kobieta. Widać było od razu, że jest doświadczona w obcowaniu z turystami. Momentalnie kupiła nasze zainteresowanie. W zamian otrzymała godziwą zapłatę i niczym modelka pozowała do naszych zdjęć.


Ujęcia na tle zielonego herbacianego płaszcza były boskie. Tym samym stojące z boku dzieciaki mogły zobaczyć, że wynagrodzenia dostaje się za pracę, a nie żądanie. Po udanej sesji zdjęciowej wyjechaliśmy z bocznej dróżki i napotkaliśmy innych lokalnych zbieraczy, z którymi również udało się zrobić kilka zdjęć. Na tę chwilę mieliśmy dosyć zdjęć pól herbaty. Wsiedliśmy więc w samochód i udaliśmy się główną trasą wzdłuż lasu deszczowego, aby podziwiać nieziemskie widoki i rozkoszować się pięknem natury. W odróżnieniu od dnia poprzedniego pogoda bardzo dopisywała. Słońce ładnie wyglądało zza chmur i rzucało swoje promienie na liczne korony drzew. Z tego powodu drogą, którą według nawigacji pokonać można w nieco ponad godzinę, jechaliśmy blisko trzy godziny. Jednak było warto. Żadna fotografia ani filmik nie są w stanie oddać głębi i piękna, które widzą ludzkie oczy. Niemniej jednak lepiej jest mieć coś, do czego będzie można powrócić po latach niż zaledwie ulotne wspomnienia. Kiedy wyjechaliśmy z lasu, znaleźliśmy przytulny ośrodek wypoczynkowy wraz z restauracją, w której zjedliśmy bardzo smaczny posiłek.



Nasz kolejny przystanek to wręcz gwóźdź programu – fabryka herbaty w Kitabie. Przed przyjazdem załatwiliśmy sobie przewodnika, który miał nas zaprowadzić do fabryki i po niej oprowadzić. Gdy już dotarliśmy, okazało się, że fabryka ma swojego przewodnika, za którego należy dodatkowo zapłacić. Przystaliśmy na tę ofertę. Czasu się już nie cofnie, a nie było sensu narzekać. Prześmiewczo skomentowaliśmy całą sytuację słowami: „Stać nas na dwóch przewodników”. Kiedy załatwiliśmy już wszystkie kwestie pieniężne, poznaliśmy naszego prawdziwego przewodnika. Ten dosyć niski mężczyzna w ciekawie wyglądającym białym stroju nie był, jak się później okazało, zwykłym przewodnikiem, a menedżerem fabryki. Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy od poznania podstaw – historii miejsca i rozróżnienia rodzajów herbacianych krzewów. Udaliśmy się więc na początek do pomieszczenia degustacyjnego i odzialiśmy w białe kitle. Następnie wyszliśmy na zewnątrz, podeszliśmy do pobliskiego krzaka herbaty zasadzonego niedaleko biura i rozpoczęliśmy wchłanianie wiedzy.
Fabrykę założono w 1973 r., a ostatecznie oddano do użytku dwa lata później. Instytucja początkowo była firmą prywatną. Uległo to zmianie w 2008 r., kiedy to przeszła pod kontrolę państwa. Oprócz samej herbaciarni, która jest firmą matką, funkcjonuje także osiem firm córek. Fabryka zatrudnia od 3 do 5 tysięcy osób pracujących na plantacjach. Łączny obszar pól uprawnych podlegających pod fabrykę wynosi 700 ha. Największym światowym konsumentem wyrobów z Kitabe jest Pakistan, w mniejszym stopniu – Kanada oraz USA, a w Europie – Anglia. Po krótkim zapoznaniu się z historią placówki menedżer wyjaśnił nam podstawę całej produkcji – podział krzewów i liści. Krzaki herbaty dzielą się na dwa rodzaje: organiczne i nieorganiczne. Pierwsze liście pojawiają się już po półtora roku od zasadzenia, ale zrywane są po upływie co najmniej trzech lat. Po 10 latach krzaki są wycinane i w ich miejsce zasadzane nowe. Nie dzieje się to od razu, bo gleba również musi mieć chwilę na odpoczynek – około rok/dwa. Następnie poznaliśmy rodzaje liści i łodyżek. Określa się je mianem „pekoplastu” i wyróżnia trzy rodzaje:
- pekoplast 1 – jedna łodyżka i jeden liść;
- pekoplast 2 – jedna łodyżka i dwa liście;
- pekoplast 3 – jedna łodyżka i trzy liście.
Najbardziej pożądany jest pekoplast 1, z uwagi na największe stężenie składników odżywczych. Po wstępnym przekazaniu nam podstawowych informacji udaliśmy się do fabryki.

Na początek naszym oczom ukazała się furgonetka z worami herbaty. Pracowało przy niej około 8–10 osób. Dokonywano wstępnej kontroli jakości zebranych liści. Pożądane jest uzyskanie zadowalającej jakości liści w 65% całego wora. Po pozytywnym przejściu kontroli zawieszano wór na hak, który zmierzał prosto na produkcję. Kontrola odbywa się w osobnym pomieszczeniu. Pracuje przy tym 3–5 osób. Wchodząc, ujrzeliśmy stół z narysowanymi tabelkami. Wyglądało to bardzo profesjonalnie. Wpierw badano procent dobrych liści, umieszczając kilka łodyżek w odpowiednich tabelkach, a następnie odsetek liści niezdatnych do użytku – uszkodzonych bądź chorych. Ostatnim etapem jest zliczenie proporcji. Na tej podstawie wyciąga się wnioski o tym, jaka jest przewaga pekoplastów oraz czy dany sektor z krzewami nie został zainfekowany plagą owadów czy chorobami.

Kolejnym przystankiem była część do suszenia liści. Jest to pierwszy etap tworzenia herbaty. Liście wysusza się do momentu, gdy pozostanie około 65% wody. Nie może być mniej, z uwagi na utratę wartości odżywczych. Proces wysuszania trwa między 14 a 16 godzin. Na tym etapie pozostaje około 1,2 tony liści z jednej dostawy. Dziennie jest to około 40 ton. Następnie wysuszone liście są transportowane na specjalną taśmę, która je wzrusza i natlenia. Idąc wzdłuż taśmy, przenosimy się na piętro wyżej, gdzie napotykamy kolejny etap produkcji. Przy wejściu siedzi kobieta przeprowadzająca wstępną selekcję. Odrzuca twarde części oraz te niezdatne do przetworzenia. Liście kierowane są do specjalnej maszyny, która wytrząsa z nich pyłki i niepotrzebne drobinki. Kolejnym etapem produkcji jest masowanie składające się z czterech części. Jest to szeroka taśma, która wiedzie przez cztery maszyny rozdrabniające. Po każdym kolejnym etapie masowania liście są coraz bardziej ścierane, drobione i rozdrabniane – zaczynają przypominać plastelinę.

Następnie jest fermentacja – trwająca dwie godziny reakcja chemiczna zachodząca przy temperaturze 28–30°C. Jej celem jest podniesienie jakości herbaty i nadanie intensywniejszych walorów smakowych. Kolejny etap to wysuszanie. Ten proces ma na celu, podobnie do poprzedniego, nadanie jeszcze lepszej jakości herbaty, ale przede wszystkim wytrącenie szkodliwych cząsteczek wytworzonych przy fermentacji. Wysuszanie odbywa się w wielkiej suszarce z trzema bębnami. Pierwszy bęben osiąga temperaturę 145°C, następnie w przedziale 45–145°C, a ostatnie około 140°C. Wszystko kończy się wytrząsaniem, mającym na celu uzyskanie odpowiedniej wielkości ziarenek. Uzyskany proszek wsypuje się do maszyny z kilkoma platformami mającymi otwory różnej wielkości, które drgają i wytrząsają drobinki zbyt małe na daną platformę. Te z kolei przelatują przez otwory na niższą platformę. Tak stopniuje się stopień rozdrobnienia herbaty i decyduje, czy będzie ona tzw. sypaną czy pakowaną w torebki. Najbardziej pożądane są ziarenka średniej wielkości. Po przejściu odpowiedniej selekcji ziarna są pakowane w półtorametrowe wory. Te są układane na platformie, która ubija je w środku poprzez drganie i finalnie ubite wory układa się na paletach w magazynie. Średnio dziennie wytwarza się 11 ton herbaty.


Kiedy obejrzeliśmy budynek produkcji, przeszliśmy do części składowych – magazynów drewna i pieców. Menedżer powiedział nam, że okres wycinkowy drzew rozpoczyna się w czerwcu, a kończy we wrześniu. Fabryka posiada kontrakt z państwem regulujący wycinkę. Bezpieczeństwo przede wszystkim – brzmi jak motto Rwandy. Dowiedzieliśmy się również, że drzewa, którymi się pali, to karabutis. Rosną one bardzo gęsto w Rwandzie, wyglądają jak nasze wysokie sosny, a ich kora bardzo szybko odpada. Są one źródłem ciepła potrzebnego do wysuszania herbaty. Czas ich wzrostu to około 7–10 lat. Fabryka ma świetnie rozplanowane, aby wykorzystywać tylko określoną część poszycia lasu, a następnie kolejną, dając tej pierwszej czas na regenerację. Tym samym unika się niekorzystnej sytuacji, gdy lokalni mieszkańcy nie będą mieli materiałów do ogrzania swoich domów. W kolejnej części fabryki znajdują ogromne piece. Każdy z nich jest podpięty pod konkretny zawór.

Ostatnim etapem naszego zwiedzania była degustacja różnych herbat. Z pozoru każda wyglądała tak samo, ale różniły się rozdrobnieniem i pozyskaniem w czasie produkcji. Degustację rozpoczęliśmy od przyszykowania filiżanek i ich wyparzenia. Następnie zostaliśmy poproszeni o przepłukanie ust, czyli kalibrację smakową. Wreszcie menedżer pokazał nam, w jaki sposób sprawdza się smak herbaty – nabiera się 2–3 łyżki herbaty do swojego kubka, pije, mocno siorbiąc, przepłukuje usta, tak aby płyn dotknął każdej części języka, i ostatecznie wypluwa. Bogatsi o nową wiedzę, przeszliśmy do próbowania z ustawionych czternaście filiżanek. Każda herbata smakowała inaczej. Pierwsze trzy były najmocniejsze i miały największe ziarenka. Czwarta herbata ku naszemu zaskoczeniu smakowała stosunkowo łagodnie. Później dowiedzieliśmy się, że była to mieszanka wszystkich trzynastu herbat. Następne siedem herbat były stopniowane – od najbardziej delikatnej do mocniejszej, a ostatnie trzy – znów bardzo mocne. Filiżanki od piątej do jedenastej zawierały herbaty najbardziej popularne wśród Europejczyków i Chińczyków. Nie dziwne zatem, że tak łatwo przyszło nam ich skosztowanie.

Na zakończenie naszej przygody podziękowaliśmy naszemu przewodnikowi po fabryce za oprowadzenie oraz wymieniliśmy się kontaktami. Drugiego przewodnika odwieźliśmy do restauracji i z uwagi na późną porę udaliśmy się do hotelu. Droga powrotna okazała się prawdziwą gratką dla fotografów. Zachodzące słońce sprzyjało ujęciom, a droga przez las zaskoczyła nas podwójnie. Mieliśmy okazję sfotografować małpki znajdujące się przy drodze i zobaczyć (bo zrobienie im zdjęcia graniczyło z cudem) małe antylopki, które wyglądały jak mikrosarny. Na dobre zakończenie dnia znaleźliśmy przyjazny lokal znajdujący się dosłownie po drugiej stronie ulicy, gdzie mieścił się nasz hotel. Piwo virunga przy zachodzącym słońcu smakowało jeszcze lepiej niż w inną porę dnia, a dodatkowo otaczały nas prześliczne pola zieleni. Po mile spędzonym wieczorze wróciliśmy do pensjonatu.
Dzień ósmy – małpki (29.12.2022 r.)
Rozpoczął się dość wcześnie, bo o 7.00. W trakcie śniadania dochodziły nas z zewnątrz dziwne dźwięki, trochę jakby remontu dachu lub przenoszenia blachy. Po wyjściu na zewnątrz byliśmy mile zaskoczeni, ponieważ dobiegający nas hałas stwarzała około dziesięcioosobowa rodzina małp, które skakały po dachach, płocie i gałęziach drzew.



Pierwotnie w planach była wycieczka piesza do Parku Narodowego Nyungawe, lecz ze względu na zbliżające się złe warunki pogodowe postanowiliśmy zmienić plany. Udaliśmy się samochodem wzdłuż wybrzeża jeziora Kiwu. W czasie jazdy widzieliśmy dwie panny młode otoczone przez ich najbliższych, ludzi pracujących na plantacjach ryżu i kawy i biegające wzdłuż drogi dzieci, które widząc białych turystów, krzyczały: „Give me money”. Podczas siedmiu dni widzieliśmy różne rzeczy przewożone na rowerze: skrzynki piwa, owoce, meble, trumnę, ale dzisiejszego rowerzysty nie pobije nic. Jakie zdziwienie, szok i niedowierzanie pojawiło się na naszych twarzach, gdy zobaczyliśmy rowerzystę pędzącego z górki ze świnią przywiązaną do bagażnika roweru. Niedowierzając w to, co zobaczyliśmy, zawróciliśmy samochód, by dokładniej się przyjrzeć. Okazało się, że Rwandyjczyk faktycznie przewoził około 150-kilogramową świnię, przywiązaną do dwóch desek leżących na bagażniku roweru tak, aby zachować balans.


Słońce nie sprzyjało robieniu zdjęć, ale i tak mogliśmy upajać się widokiem jeziora Kiwu pod różnym kątem dzięki krętej drodze. Jazda samochodem nie należała do najłatwiejszych – problemu nie stanowiły kręta droga czy ruch samochodowy, który prawie nie istnieje, a wysokość. Wraz ze wzrostem wysokości odczuwalny był spadek ciśnienia i gęstniejące powietrze, który nasz organizm poczuł. Pod drodze postanowiliśmy odwiedzić Kivu Lodge, aby zrobić mały rekonesans po miejscach noclegowych przy jeziorze Kiwu. Sugerując się znakiem reklamowym, skręciliśmy w lewo i jechaliśmy 8 km w głąb wsi wiejską, nieutwardzoną drogą, pełną zakrętów i kamieni, nieprzystosowaną do ruchu samochodowego. Największe obawy wzbudzały bambusowe (które potem okazały się wytrzymałym eukaliptusem) kładki, przez które przejeżdżaliśmy. Mijaliśmy miejscową ludność pracującą lub oczekującą na cud. Gdy wjechaliśmy na polną, wąską drogę, otoczeni bananowcami, postanowiliśmy zawrócić, aby nie ryzykować utknięciem samochodem we wsi.

Wróciliśmy na drogę główną i kontynuowaliśmy naszą podróż przed siebie. W końcu dojechaliśmy do celu naszej podróży, czyli Cormoran Lodge – trzygwiazdkowego hotelu i restauracji położonego w miejscowości Kibuye. Widoki z hotelu na jezioro Kiwu robią piorunujące wrażenie. Woda, wyspy, wzgórza. Zamówiliśmy obiad, który ku naszemu zaskoczeniu został zaserwowany bardzo szybko jak na tutejsze standardy. Smakował wyśmienicie, lecz obsługa wywarła na nas niemiłe wrażenie. Byliśmy obsługiwani przez niesympatycznego kelnera, który na wstępie szorstko powiadomił nas, że nasze napoje zostaną wydane przy jedzeniu, a jeśli chcemy je wcześniej, to będziemy długo oczekiwać na zamówione potrawy. Po posiłku ten sam kelner zapytał nas o desery, na co odpowiedzieliśmy, że nie chcemy. Nie pytając nas później, czy będziemy składać jeszcze jakieś zamówienie, przyniósł nam rachunek. Był to dla nas sygnał, że nie jesteśmy mile widziani. Postanowiliśmy zapłacić kartą, co zdenerwowało naszego kelnera, bo zapłata kartą wiąże się z zapłatą równej sumy i nieotrzymaniem napiwku. Na końcu bezczelnie z uśmiechem na ustach zapytał się nas, czy jesteśmy zadowoleni ze świadczonych usług. Nie chcąc być niegrzeczni, odpowiedzieliśmy, że tak, na co nasz kelner wskazał ręką na stojący obok słoik i powiedział, że dla naszej wiedzy tutaj znajduje się pojemnik na napiwki. Poczuliśmy w pierwszej chwili zniesmaczenie połączone z zaskoczeniem, jak można być tak bezczelnym. Całość można określić sformułowaniem – cringe, co w młodzieżowym slangu określa sytuację żenującą i wywołującą poczucie niesmaku. W normalnych warunkach dajemy napiwki, ale tu nie było żadnego ku temu powodu, widać komercja niszczy wszystkich. Oczywiście chcąc okazać klasę, podziękowaliśmy za jakże istotną informację, a następnie z pełną pewnością siebie odwróciliśmy się na piętach i udaliśmy w kierunku drzwi.
Droga powrotna okazała się istnym szaleństwem. Nadeszła ulewa, która ograniczała pole widzenia przez większość drogi. Deszcz był tak intensywny, że zaczął nam przeciekać samochód. Woda spływała przy przednim lusterku, oświetleniu na środku samochodu i z lekka wzdłuż szyberdachu. Już nigdy nie powiemy, że polski deszcz to ulewa, póki samochód nie zacznie przeciekać. Ostatecznie cali i lekko przemoczeni dotarliśmy do naszego miejsca zamieszkania.
Dzień dziewiąty – jezioro Kivu (30.12.2022 r.)
Nastał dzień wymeldowania. Z samego rana po porannej toalecie rozpoczęliśmy pakowanie swoich walizek i plecaków. Z bólem serca musieliśmy pozbyć się uprzednio zakupionego w Kigali piwa bananowego, ponieważ przy zakupie nie zwróciliśmy uwagi na datę przydatności, która niedawno minęła. Oprócz tego pozostawiliśmy po sobie także dobre wrażenie u pani sprzątaczki. Przez nasz pobyt za każdym razem wieczorem zastawaliśmy posprzątany pokój i pościelone łóżka. Za dobrze wykonaną pracę otrzymywała od nas 1000 – 2000 RF. Prosty mechanizm.
Po spakowaniu się poszliśmy na śniadanie. Zastaliśmy świeże pieczywo bananowe, kilka rodzajów napoi oraz soczyste owoce. Standardowo wzięliśmy po kilka owoców, kawałek pieczywa i dobrą czarną kawę. Ten dzień nie różniłby się od pozostałych, gdyby nie niespodziewani goście, którzy wtargnęli do jadłodajni – małpki. Jako że okna pozostawiano na oścież otwarte, nie miały one problemów z przedostaniem się do pomieszczenia. Co ciekawe, były mądrzejsze niż nam się wydawało. Z początku robią rozpoznanie niczym służby specjalne. Siadają na framugach i rozglądają się za jedzeniem. Ich celem, jak dowiedzieliśmy się od naszego portiera, są banany. Oprócz tego powiedział nam także, że wokół kompleksu hotelowego żyje kilka rodzin małp, liczących łącznie około 30 osobników. Pracownicy hotelu są do nich bardzo przyjaźnie nastawieni, nierzadko dokarmiając je bananami czy innymi owocami. Po wstępnym rozpoznaniu i zlokalizowaniu pożywienia małpki weszły do pomieszczenia i powoli zbliżały się w naszym kierunku, jednocześnie co jakiś czas pokazując otwarte dłonie. W ogólnych zasadach mowy ciała otwarte dłonie są znakiem przyjścia w pokoju i symbolizują przyjazne zamiary. Byliśmy wręcz zdumieni odwagą zwierząt. Oczywiście taka okazja zdarza się raz w życiu, więc nie wolno jej było nam przegapić, wyciągnęliśmy więc telefony i zaczęliśmy robić zdjęcia i filmiki. W pewnym momencie przyszedł nam do głowy pomysł, aby dokarmić małpy. Zapytaliśmy się, czy możemy. Portier odpowiedział twierdząco i podał nam dwa banany. Jak się okazało, dając małpie banana, nie trzeba nawet go obierać – ta da sobie z nim świetnie radę. Zaczęliśmy im więc po kolei podawać po kawałku banana. Te śmiało do nas podskoczyły i dosłownie brały nam z ręki. Dotyk ręki małpki to świetne doznanie. Ciepła i lekko chropowata dłoń sięgająca po banana i wytrzeszczające oczy przepełnione ciekawością – to było to. Gdy wyszliśmy ze stołówki, od razu przeszliśmy z tyłu do ogrodu. Zastaliśmy tam kilka małpek siedzących na płocie i zwisających z drzew. Tutaj oczywiście też trzeba było porobić mnóstwo zdjęć i nagrać parę filmów. Taki poranek mógłby się zdarzać codziennie. Materiału starczyłoby na kilka książek.

Niestety czas naglił i musieliśmy się powoli zbierać. Podziękowaliśmy personelowi za pyszne śniadanie i udaliśmy się do pokoi po walizki i plecaki. Pani sprzątaczka od razu zaoferowała nam swoją pomoc w dźwiganiu bagaży, za co oczywiście otrzymała godziwy napiwek. Nie inaczej było w przypadku naszego portiera, który od samego początku wywarł na nas pozytywne wrażenie i za każdym razem służył dobrym słowem i pomocą. Wyruszyliśmy więc w dalszą trasę. Cel – jezioro Kivu. Z początku dopadł nas lekki stres i marazm, gdyż droga sama w sobie liczyła aż 230 km, co równa się blisko pięciu godzinom jazdy. Warto pamiętać, że drogi w Rwandzie nie są proste, a wężowate. To dodatkowo przysparzało kłopotu, gdyż nie można było się dobrze rozpędzić i gnać przed siebie. Ale! Jesteśmy nieustraszeni i głodni wrażeń, dlatego negatywne emocje szybko nas opuściły, a my z uśmiechem na ustach i grającą rwandyjską muzyką ruszyliśmy przed siebie.



W czasie jazdy napotkaliśmy przepiękne widoki – pola herbaty. Dzień był wręcz idealny na zdjęcia. Minimalne zachmurzenie, mocne słońce i wszechogarniająca zieleń. To było to. Zatrzymaliśmy się więc, by naładować swoje baterie, a przy okazji poszukać czegoś niecodziennego i oryginalnego. Jak postanowili, tak zrobili. I znaleźli! Niedaleko rozciągającego się pola herbaty płynęła rzeka, a w niej dostrzegliśmy kilku mężczyzn: jednego bezpośrednio stojący w wodzie i trzech na brzegu. Ten w wodzie odróżniał się znacząco od reszty niesamowitym umięśnieniem – jego muskulatura była wręcz trójwymiarowa i dobrze uwydatniona. Panowie zajmowali się wydobywaniem żwiru. Nie trzeba dodawać, że byli bardzo mili i z chęcią pozowali do zdjęć, zwłaszcza kulturysta z łopatą. Oprócz tego udało nam się także uchwycić piękne krajobrazy idealnie komponujące się z fantastycznymi obłokami chmur i błękitnym niebem. Gdy już zbieraliśmy się do powrotu, spostrzegliśmy, że mały chłopczyk uważnie nas obserwuje. Dostrzegliśmy świetną okazję na uchwycenie genialnego zdjęcia – chłopczyk w blasku słońca na tle herbaty, a to wszystko zwieńczone malowniczym widokiem nieba i chmur. Jak pomyśleli, tak zrobili. Efekt? Piorunujący. My bardzo zadowoleni, że udało nam się uzyskać to, co chcieliśmy, a chłopaczek szczęśliwy, bo dostał od nas 500 RF. Rozeszliśmy się, zostawiając po sobie pozytywne wrażenia z przelotnej znajomości. Wsiadając do samochodu, oczywiście musieliśmy poradzić sobie z uciążliwymi „Give me money”, ale już wtedy zauważyliśmy, że trafnie zadane pytania mogą zgasić dręczące pytania. Przypadkiem także odkryliśmy, że skuteczną odpowiedzią na zapytanie o pieniądze jest „Good morning”. Kiedy kompletnie przypadkowo nie zrozumiawszy pytania, odpowiedzieliśmy tym sformułowaniem, prośby ucichły, a w ich miejsce pojawiły się uśmiechy i zapytania, skąd jesteśmy i jak się mamy. Sposób równie skuteczny, co ciekawy i oryginalny. Niestety gonił nas czas, a przed nami wciąż był kawał drogi. Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy dalej.

Nieważne, jak syte byłoby śniadanie z rana, zawsze przyjdzie chęć przekąszenia czegoś w porze obiadowej. Po drodze udało nam się znaleźć lokalną knajpkę, do której weszliśmy bez zahamowań. Właściciel, bardzo miły, na samym początku poinformował nas, że lokal się jeszcze rozwija, dlatego nie ma stałego dostępu do wody i Wi-Fi. Nie stanowiło to dla nas jakiegoś poważnego problemu, więc zdecydowaliśmy się zostać. Wybór z karty dań padł na szaszłyki z koziny, frytki i zestaw sałatek. Oczywiście na jedzenie należało zaczekać, choć nie tak długo, jak się spodziewaliśmy. Gdy tylko je otrzymaliśmy, zabraliśmy się do pałaszowania. Jako że byliśmy w małej mieścince, nie mieliśmy okazji do podziwiania pięknych widoków natury. Mimo to rozkoszowaliśmy się spokojem i podziwialiśmy szefa lokalu, który, jak zresztą powiedział, rozbudowywał swój lokal. Problem w tym, że nie wiedzieliśmy, iż mówi on o tym w sensie dosłownym. Widok dla osoby trzeciej musiał być genialny – przy stoliku siedzą trzy osoby i rozkoszują się obiadem, w odległości około 10 m za ladą stoi właściciel, który docina deski pod półkę z alkoholami, a w międzyczasie jeszcze chodzą pracownicy z mieszadłami do cementu. Coś niesamowitego. Wtedy dostrzegliśmy, że pomimo tak sporej odległości od domu narzędzia, których używają pracownicy budowy w Afryce, nie różnią się praktycznie niczym od naszych. Jedynym wyznacznikiem są pieniądze. Bez nich niestety za dużo się nie wskóra, co nie jest niczym odkrywczym. Mimo wszystko było to ciekawe i pouczające doświadczenie, fajnie działające na wyobraźnie i postrzeganie rzeczywistości. A przy okazji wypełniliśmy wygłodniałe żołądki i mogliśmy wyruszyć w dalszą trasę.

Początkowo jazda szła dość nieźle. Drogi iście rwandyjskie z bardzo dobrej jakości asfaltem, bez dziur, a za oknem przepiękne widoki, połączone z robiącymi wrażenie pozostałościami po ulewie z poprzedniego dnia – osuwiska i potężne głazy leżące na drodze. Problem zaczął się, gdy po spojrzeniu na nawigację ujrzeliśmy komunikat do skrętu w lewo. Mając w pamięci trasę do legendarnego Kivu Lodge z poprzedniego dnia, wiedzieliśmy, czym może kończyć się zjazd z utwardzonej drogi głównej. Ujechaliśmy więc kawałek dalej, lecz wciąż na nawigacji jawił się jeden komunikat – skręć w lewo. Co więcej, po szybkim przeanalizowaniu mapy okazało się, że nie ma innej drogi prowadzącej do naszego hotelu. Położony był na półwyspie na jeziorze, co oznacza, że droga do niego prowadząca mogła być tylko jedna. Postanowiliśmy zawrócić. Zjechaliśmy na pobocze i dużym łukiem wjechaliśmy na drugi pas i po przejechaniu 2,5 km skręciliśmy w prawo, zjeżdżając na polną trasę. Byliśmy dobrej myśli. Korzystna nawierzchnia – z początku asfalt, a następnie ubita ziemia. Nie minęło jednak pięć minut i wjechaliśmy na nawierzchnię kamienistą. To nie były jednak zwykle kamienie, a skały wulkaniczne. Od razu zrodziły się u nas obawy przed przebitą oponą. Ten rodzaj skał ma to do siebie, że jest dość dobrym budulcem, wytrzymałym, ale na naszą niekorzyść były to odłamki z dość ostro wyglądającymi zakończeniami. Ale nic, pędziliśmy przed siebie potężna prędkością całych 15 km/h. Ahoj, przygodo! Cała trasa liczyła 26 km.
Z początku myśleliśmy, że odłamki wulkaniczne to najgorsze, co może nas spotkać. Niestety nie. Po kamieniach rozpoczęły się nierówności na drodze – dziury, pagórki i strome podjazdy. Każda droga za zakrętem budziła w nas ogromne emocje. Wzniesienia były dosyć gwałtowne i niejednokrotnie usłyszeliśmy trzask szuranego podwozia. Dodatkowo nieprzyjemny dźwięk wydawało także prawe tylne koło. Dźwięk, a raczej huk, połączony był z podskokiem od strony koła. Prawdopodobnie siadł amortyzator. Ale pomimo tego nasz samochód okazał się niezastąpiony. Dzielnie parł do przodu, a nasz niezawodny kierowca perfekcyjnie operował kierownicą, omijając te najbardziej niebezpieczne nierówności. Na naszą niekorzyść każda z ominiętych przeszkód niechybnie zwiastowała wystąpienie kolejnej, jeszcze większej. Nierzadko trzeba było włączyć napęd na cztery koła, aby bezpiecznie podjechać.
Po drodze minęliśmy około pięć wsi. Praktycznie przy każdej mieszkańcy, widząc nasz wóz, patrzyli z zaciekawieniem, gdzie nas niesie samochodem przez taką trasę. Ich wzrok porównać można do wzroku tubylców z Ameryki Północnej widzących potężne okręty konkwistadorów. Dodatkowo w dwóch ostatnich pojawiły się bardzo denerwujące dzieci. Z początku ich zachowanie bazowało na chodzeniu obok samochodu i powtarzaniu słynnego tekstu „Give me money”. Ale gdy w grę wchodziło pukanie w pojazd, uderzanie w lusterka czy chwytanie za dodatkowe koło – żarty się skończyły. Byliśmy zmęczeni ciągłym brnięciem w niepewności, czy na końcu drogi spotkamy ukochany hotel, a na dodatek prowadziliśmy wyścig ze słońcem, aby dojechać, kiedy jeszcze będzie w miarę jasno. Kiedy zauważyliśmy głupie wybryki dzieciaków, lekko przyspieszyliśmy, aby szybko przemknąć przez wieś i zbliżyć się do celu. Słońce szło nieubłaganie w dół, a na nawigacji wciąż widniały niekorzystne informacje – 7 km do celu, 6,5 km do celu, 6 km do celu itd. W czasie jazdy dostrzegliśmy, że lokalni dorośli mieszkańcy często karcili młodych za uciążliwe wręcz nękanie turystów żądaniami o pieniądze. W przedostatniej wsi dało się to zauważyć szczególnie. Jedna ze starszych pań zagroziła młodym laską, gdy zaczęli być aż nadto natarczywi i wieszali się na zapasowym kole. Ten widok szczególnie utknął nam w pamięci.
Kiedy 2 km przed dotarciem do celu słońce całkowicie zaszło i zrobiło się ciemno, emocje sięgnęły zenitu. Rozpoczęły się prawdziwe nerwy związane z tym, czy w ogóle nasz hotel, do którego jedziemy, istnieje. W naszych głowach pojawiały się już myśli o cofnięciu się czy ewentualnym nocowaniu w samochodzie. Ale nic, jedziemy dalej. Droga się nie poprawiła. Wciąż ogromne dziury i niebezpieczne podjazdy. Z czasem też mieliśmy coraz mniej nadziei na to, że zastaniemy jakikolwiek pensjonat. Nagle naszym oczom ukazała się droga do hotelu. Ale… niestety nie tego, co trzeba. Nasza cierpliwość znów została wystawiona na próbę. Nadziei dodawała nam nawigacja. Dlaczego? Bo pokazywała niecałe 100 m do celu. Na naszej drodze został tylko jeden zakręt. Naprzód, dzielnie do przodu. Gdybyśmy nic nie znaleźli, to zapewne nasza noc skończyłaby się w samochodzie. Ale nic. Jechaliśmy dzielnie przed siebie, powoli wchodząc w zakręt i… Mamy to! Zza zakrętu wyłonił się nasz hotel. Nie da się opisać, jakiej ulgi wtedy doznaliśmy. Wysiedliśmy z auta i zaczerpnęliśmy świeżego powietrza. Nie obyło się bez radosnych śmiechów i komentarzy, że to była najbardziej emocjonująca droga całego wyjazdu. Po załatwieniu kluczy do pokoi i odstawieniu bagaży przyszedł czas na posiłek i piwko. Wzięliśmy spaghetti bolognese i piwo munzig. Po zakończeniu posiłku przyszedł czas na tzw. chillout. Zostało rozpalone ognisko, do którego się dołączyliśmy. I tak się zaczęło wieczorne posiedzenie. Z początku zaczęło się niewinnie, ale z czasem zabawa nabrała tempa.

Początkowo czas spędzaliśmy w swoim gronie. Po takiej trasie musieliśmy odreagować. Przechodziliśmy z tematu na temat, a rozmowa kleiła się niczym muchy do lepu. Nagle, ni stąd ni zowąd, do ogniska zszedł się cały personel. Rozpoczęły się już luźniejsze tematy i liczne śmiechy. Czas dodatkowo umilała nam obecność dobrego alkoholu – konyagi. Z czasem udało się nam przekonać kilku pracowników do wypicia kieliszka z nami. Dzięki temu dowiedzieliśmy się, jaki jest rwandyjski odpowiednik polskiego „na zdrowie” – stwierdzenia poprzedzającego wypicie kieliszka wódki. Tym magicznym słowem jest „Kumuzimawgaczu”. Biorąc pod uwagę stan naszego upojenia, nietrudno stwierdzić, że podjęliśmy kilka prób w celu poprawnego zrozumienia fonetyki wyrazu, a następnie jego powtórzenia. Kolejnym ciekawym etapem imprezy było wymyślenie pseudonimu dla jednego z pracowników hotelu. Jego imię brzmiało identycznie jak zdrobnienie polskiego słowa „dziadek”. Tak więc narodził się Dziadzia, który pozostał nim aż do naszego wyjazdu. W międzyczasie weszła kolejna, spora porcja alkoholu która tylko podkręciła imprezę. Atmosfera stała się jeszcze luźniejsza. Wpadliśmy na pomysł, aby wymienić się swoją kulturą na parkiecie. Rozpoczęły się tańce i śpiewy przy muzyce rwandyjskiej, afrykańskiej i polskiej – puszczane były na zmianę. Tutejsi ludzie, ogromnie otwarci i ze świetnym poczuciem humoru, tańczyli i śpiewali razem z nami. Można było zauważyć, że nie mają oni codziennej styczności z alkoholem wysokoprocentowym. Wystarczyła niewielka jego ilość, by rozkręcić porządną imprezę. Całość trwała około dwie godziny. Niestety po ich upływie musieliśmy skończyć zabawę, bo inni lokatorzy domagali się spokoju. Tak więc pożegnaliśmy się z naszymi ukochanymi pracownikami hotelu i udaliśmy się do pokoju. W stanie potężnego upojenia alkoholem nie było to takie proste. Pokoje położone na małym wzgórzu ze stromą, częściowo kamienną trasą, okazały się niemałym wyzwaniem. Zapewne nie raz i nie jednego podchmielonego rezydenta zmusiły do chwilowego porzucenia postawy wyprostowanej na rzecz podpierania się rękoma. Po dotarciu do pokoju każdy z nas docenił najlepszy wynalazek ludzkości – łóżko.
Dzień dziesiąty – powtórka z rozrywki (31.12.2022 r.)
Plany ustalone dzień wcześniej ponownie uległy zmianie. Początkowo mieliśmy wynająć łódź i pływać po jeziorze Ruhondo. Ostatecznie po namyśle zdecydowaliśmy się wrócić samochodem przez wsie i upiorną drogę do Musanze. W trakcie drogi kilkukrotnie natykaliśmy się na dzieci, które na nasz widok wołały „muzunga”, co znaczy „biały”. Zaraz po komunikacie „muzunga”, które było słychać chyba na całą wieś, zewsząd dobiegały nas pieniężne żądania.Do pewnego momentu było to zabawne, lecz w pewnym momencie stało się bezczelne. Podbiega do nas mały, zabrudzony, usmarkany dzieciak, który wyciąga rękę i myśli, że za nic należą mu się pieniądze. Niektóre dzieciaki uderzały w samochód lub uczepiały się tylnego koła. Było to już nie dość, że niegrzeczne, co i niebezpieczne, bo kto wie, jakie ponieślibyśmy koszty, jeśli takiemu dziecku stałaby się krzywda. Zaczęliśmy czuć się jak bankomaty. Biały człowiek, turysta, musi oznaczać kogoś bogatego, który ma się dzielić ciężko zarobionymi pieniędzmi na lewo i prawo. Zaczęło rodzić nam się w głowie pytanie: kto uczy dzieci takiego zachowania wobec obcych? Byliśmy świadkami jak dwuletnie dziecko krzyczy „Give me money”na widok samochodu z białymi ludźmi, dosłownie biegnąc równo z pojazdem i co dech powtarzając hasło niczym magnetofon. Jesteśmy pewni, że nie zna znaczenia tego słowa. Na szczęście czasami znalazł się ktoś starszy, kto zbeształ dzieciaki i pouczył. Podczas podróży dwukrotnie pomyliliśmy drogę, witaliśmy się z miejscowymi, którzy na nasz uśmiech reagowali uśmiechem, mogliśmy się przyjrzeć orszakowi weselnemu, w tym młodych mężczyzn przebierających się w tradycyjne stroje.

Po długiej drodze, pełnej budzących dreszczyk adrenaliny zakrętów i urokliwych miejsc cieszących ludzkie oko oraz soczewkę aparatu, dotarliśmy do asfaltowej drogi głównej i ruszyliśmy w kierunku Musanze.

W mieście udaliśmy się na obiad, a następnie do dwóch lokalnych galerii sztuki w celu poszukania pamiątek. Galerie pełne były niesamowitych rzeźb wykonanych z różnych materiałów, np. gwoździ, widelców, plastikowych opakowań, a także z drewna. Najwięcej było obrazów, na których przewijały się najczęściej motywy goryla, lwa, zebry, żyrafy i innych zwierząt. Nie zabrakło rzeźb i obrazów przedstawiających lokalne kobiety podczas codziennych czynności, jak np. niesienie dzbana z wodą czy dziecka na plecach. Był to nasz dziesiąty dzień podróży i musieliśmy udać się do banku, aby wymienić walutę. Nieważne, gdzie będziesz na świecie, tempo w banku jest wszędzie takie samo. Mając pieniądze, przyszedł czas na szybkie zakupy: woda, piwo, oraz ciastka, a wszystko to zapakowane w ekologiczne, biodegradowalne torebki.
Wracając, postanowiliśmy skorzystać z innego sposobu dostania się do naszego miejsca zakwaterowania. Zgodnie z radami obsługi pojechaliśmy do innej miejscowości, gdzie zostawiliśmy auto i łodzią przedostaliśmy się na nasz cypelek. Cudowanie było płynąć łódką po jeziorze Ruhondo i podziwiać krajobrazy w zachodzącym słońcu. Po powrocie przyszedł nasz czas wolny: kąpiele, popołudniowe drzemki, kontakt z najbliższymi, czy pisania sprawozdania z dzisiejszego dnia. Dzień zakończyliśmy wcześnie, bo po godzinie 21.00, wcześniej jedząc kolację i dumając przy ognisku.

Dzień jedenasty – trekking (1.01.2023 r.)
Poranek rozpoczęliśmy od szybkiej kąpieli i żwawego wyjścia na śniadanie. W chwili czekania na obsługę zaczęliśmy snuć plany na nadchodzący dzień. Nasz wybór padł na wycieczkę łódką pomiędzy wyspami i trekking po wzgórzach. Ku naszemu zaskoczeniu tego dnia zjawili się nowi goście – kilkupokoleniowa rodzina indyjska. Ich zachowanie było bardzo charakterystyczne i nierzadko wprawiało nas w zaskoczenie i osłupienie. Jedną z naszych ulubionych „akcji” stanowiło wyciągnięcie przez starszego pana radyjka i puszczenie muzyki na cały regulator. Nie wiedzieliśmy, czy mamy się śmiać czy łapać za głowę. W każdym razie doświadczenie wielokulturowości niezapomnianie i bezcenne. Ale nie mogliśmy zostać. Przygody same się nie przeżyją. Wypchani po brzegi pysznym śniadaniem, w którym to znaleźć można było świeże owoce, pankejki oraz jajecznicę na słodko, udaliśmy się do pokoju celem przygotowania do wyprawy. Dzień od samego początku zapowiadał się świetnie. Bezchmurne niebo i pięknie świecące słońce zapowiadało owocną wyprawę. Nie marnując czasu, zmieniliśmy ubrania na bardziej znoszone, wiedząc, że przyjdziemy spoceni jak myszy, a także zabraliśmy spore ilości wody. Dobrze przygotowani, wyruszyliśmy w stronę jeziora. Tam czekał już nasz przewoźnik. Weszliśmy więc na łódź i nie tracąc czasu, wypłynęliśmy. Korzystając z uroków dnia, od razu zaczęliśmy robić zdjęcia i nagrywać filmiki. W pierwszej kolejności udaliśmy się w miejsce, gdzie dnia poprzedniego zaparkowaliśmy samochód, aby podrzucić jedną z pracownic hotelu. Gdy zapytaliśmy się, dlaczego się z nami zabrała, odparła, że ten rok nie zaczął się dla niej dobrze. Złapało ją bowiem przeziębienie. Życzyliśmy jej zatem szybkiego powrotu do zdrowia i udaliśmy się dalej.

W czasie żeglugi rozpoczęliśmy miłą konwersację z naszym przewodnikiem. Był on bardzo otwarty i z chęcią odpowiadał na pytania. Udało nam się dowiedzieć, jak przedstawia się kwestia elektryczności w Rwandzie. Mieszkańcy podpisują umowę z dostawcą energii i internetu na określone usługi. Nawet jeżeli ktoś jest biedny, to i tak otrzymuje wsparcie od państwa. Oczywiście świadczenia są o wiele niższe niż innych, ale sam fakt zasługuje na pochwałę. To nie wszystko. Świetną formą pomocy biednym ze strony władz jest danie im krowy na utrzymanie. W odróżnieniu od na przykład Polski, gdzie pomoc w formie pieniężnej otrzymuje się praktycznie za darmo, w Rwandzie jest inaczej. Owszem, za krowę nic się nie płaci, ale zwierzęciem trzeba należycie się zająć, aby mieć z niego zysk. Korzyść za pracę – system klarowny i logiczny. Dodatkowo istnieją także dotacje w formie określonej ilości ziemi pod uprawę. Sytuacja jest identyczna co „u krowy”. Ziemię otrzymuje się bez kosztów, ale z samej ziemi plony nie urosną. Należy ją odpowiednio uprawiać. Jest to o wiele lepsze wyjście od darmowego dawania pieniędzy za siedzenie przed telewizorem. W Rwandzie na korzyść trzeba zapracować, a to wspaniale uczy szacunku do każdego pieniądza.

Oprócz tego udało nam się ustalić także podział administracyjny Rwandy. Najmniejszą jednostką jest village, czyli wieś. Następnie plasuje się tzw. sector, odpowiadający naszej gminie, później district odpowiadający naszemu powiatowi. Na samym szczycie jest province, czyli prowincja, będąca odpowiednikiem naszego województwa. W Rwandzie występuje pięć prowincji – Kigali, Południowa, Północna, Wschodnia i Zachodnia.

Prócz uzyskanych informacji udało nam się także natrafić na słynne łodzie służące do połowu ryb na jeziorze Kivu. Z początku myśleliśmy, że widziane przez nas łodzie to osobne obiekty. Jednak potem przewodnik uświadomił nas, że jest to jedna duża łódź. Połów odbywa się nocą. Pomiędzy wewnętrznymi częściami łodzi rozciągane są sieci, w które wpływają ryby. Ich widok sam w sobie był imponujący. Żałowaliśmy, że nie udało nam się zobaczyć ich w akcji.

Gdy dotarliśmy na brzeg, rozpoczęła się główna część naszej wycieczki – trekking. Cała trasa – lekko stroma, ale w zupełności utwardzona – prowadziła w górę. Widać było wydeptane ścieżki. Prócz patrzenia pod nogi, by nadepnąć na odpowiedni kamień, nasz czas wykorzystywaliśmy także na rozmowę z przewodnikiem. Nierzadko w czasie jazdy po rwandyjskich trasach zauważaliśmy wysokie trawy rosnące przy drodze. Za każdym razem zastanawiało nas ich przeznaczenie, biorąc pod uwagę, że często zauważyć można było mieszkańców noszących pęki wyschniętej trawy. Otóż trawa sama w sobie jest pokarmem dla zwierząt – kóz czy krów. Wysuszone patyki służą jako podpora dla fasoli. Jak widać, nic się nie marnuje. Idąc dróżką, zauważyliśmy ciekawie ułożone kamienie, pełniące funkcje schodów. Zapytaliśmy więc przewodnika, skąd się one biorą. Wytłumaczył nam, że nieopodal półwyspu jest kopalnia, skąd mieszkańcy pozyskują w miarę płaskie kamienie, mogące nadać się do budowy domu, płotu czy np. jako schody. Wspominając o budowie domu, warto na chwilę zatrzymać się przy tym temacie. Na wyspach i samym półwyspie ziemia należy do rządu, który rozporządza terenami. Jest to dość odpowiedzialna funkcja, gdyż Rwanda jest krajem górzystym, a na zboczach gór rośnie wiele drzew których występowanie nie jest przypadkowe – zapobiegają powstawaniu osuwisk. Aby uzyskać pozwolenie na wybudowanie domu, należy więc złożyć wniosek i poczekać na decyzję. Nadrzędną czynnością jest określenie ryzyka wystąpienia potencjalnego zagrożenia. To w większości decyduje, czy zgoda na budowę zostanie wydana czy nie. W czasie marszu dowiedzieliśmy się także, że większość występujących drzew na półwyspie i otaczających wyspach to eukaliptusy. Ich liście mają działanie lecznicze. Robi się z nich napar i wdycha, robiąc inhalację. Dobrze pomaga w przypadku kaszlu. Zastosowanie lecznicze ma także mięta. Używa się jej np. na otwarte rany bądź przetarcia. Wewnętrzną stronę liścia polewa się wodą i pociera ranę. Czynność wykonuje się rano i wieczorem. Po kilku dniach rana powinna się zagoić. Oprócz liści z eukaliptusów pozyskuje się także pnie drzew, które są bardzo ważnym budulcem, np. mostów.

Po drodze napotkaliśmy także liczne bananowce. Od razu w naszych głowach pojawiły się pytania, ile takie drzewo może rosnąć. Otóż bananowiec rośnie dwa lata, zanim wyda owoc. Każde drzewo robi to raz. Dowiedzieliśmy się także, że istnieją trzy rodzaje bananów – małe, średnie i duże. W zależności od wielkości różni się ich przeznaczenie. Małe banany przeznaczone są bezpośrednio do jedzenia i produkcji wina. Takie spotykane są w czasie śniadań w hotelach. Średnie banany wykorzystywane są do gotowań. Gdy w restauracji zamówimy grillowanego banana, to otrzymamy właśnie średniego. Natomiast duży banan przeznaczony jest stricte do eksportu. Te banany spotykamy w polskich sklepach. Oprócz tego dostrzegliśmy także różnice w wyglądzie kiści. Małe banany rosną bardzo gęsto, podczas gdy u średnich zauważyć można spore przerwy pomiędzy owocami. Szacunkowa cena za kiść bananów wynosi 4000 RF. Idąc dalej drogą, usłyszeliśmy krowie ryki. Przewodnik wskazał palcem na zagrodę pomiędzy drzewami, w której znajdowała się krowa. Z uwagi na palące rwandyjskie słońce usytuowanie zagrody pomiędzy drzewami dającymi dźwięk było bardzo przemyślane. Nie obyło się także bez przypadkowych spotkań z mieszkańcami, którym udało się zrobić kilka zdjęć. O dziwo, tamtejsze dzieci nie były tak denerwujące jak w innych wioskach. Te wykazywały bardziej ciekawość i zainteresowanie nami niż pieniędzmi. Miła zmiana. Co jakiś czas widzieliśmy rowy na wzgórzach, szerokie i głębokie na około metr. Ich przeznaczeniem było zapobieganie powstawania błotnych tsunami w czasie ulew oraz spowalnianie pędu wody. Raz w miesiącu na tak zwany Społeczny Dzień Pracy mieszkańcy zbierają się i zajmują rowami – oczyszczają z liści i pogłębiają w razie potrzeby.

Pogoda dawała ostro popalić. Ukształtowanie terenu także. Zaleceniem były częste przystanki i łyki wody. Warto zaznaczyć, że hotel nad jeziorem leżał blisko 2900 m n.p.m. Idąc ciągle w górę, przebyliśmy drogę blisko 800 m. Gdy dotarliśmy na szczyt, ujrzeliśmy dwa pobliskie jeziora i znajdujące się na nich wysepki w pełnej okazałości. Małe jezioro miało głębokość 200 m, podczas gdy większe – 160. Dodatkowo na mniejszym jeziorze była dość spora wyspa. Zapytaliśmy więc przewodnika, czy żyjący tam ludzie mają kontakt z mieszkańcami sąsiednich wysp. Odpowiedział nam, że jak najbardziej. Na tej właśnie wyspie znajdowała się szkoła, do której uczęszczały wszystkie okoliczne dzieci. Ponadto był tam także kościół. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy na dół. Trasa momentami stawała się bardzo niebezpieczna, kiedy schodziliśmy. Strome zbocza, nachylone pod bardzo dużym kątem, okazały się większym wyzwaniem w momencie schodzenia niż wchodzenia. Warto pamiętać o kluczowej zasadzie mogącej uratować niejedną nogę. Należy schodzić bardzo powoli, patrząc, gdzie się idzie, i przede wszystkim iść na ugiętych nogach. W pewnej chwili natknęliśmy się na lokalną wieś. Zmęczeni i spoceni, postanowiliśmy odpocząć. Dzięki tej decyzji poznaliśmy rwandyjską gościnność mieszkańców i dostąpiliśmy zaszczytu skosztowania lokalnego wina bananowego. Smakowo nie należy do wybitnych, ale jest dosyć ciekawe. Dostrzec można nuty pszenicy i banana, a także wyraźne nuty chmielu i fermentacji. Ogólnie dość smaczny trunek. Cena za litrową butelkę wynosi 1000 RF, stąd też nie dziwi jego jakość. Dla porównania, butelka 0,5 l piwa kosztuje 1500 RF. Oprócz samego wina udało nam się także porozmawiać z mieszkańcami, znającymi dobrze francuski. Byli bardzo otwarci i kulturalni. Świetni ludzie. Zrobiliśmy sobie z nimi mnóstwo zdjęć, które trafiły nie tylko do naszej kolekcji, gdyż oni sami chcieli mieć je w swoich komórkach. Był to dla nas wręcz zaszczyt. Moglibyśmy spędzić tam resztę dnia, lecz nasz przewodnik musiał wrócić do hotelu, a nie mógł nas pozostawić samych. Pożegnaliśmy się więc, życząc każdemu szczęśliwego nowego roku i wszystkiego dobrego w życiu.

Po drodze spostrzegliśmy na drzewach dość spore drewniane obiekty. Z początku nie wiedzieliśmy, do czego one służą. Okazało się, że to ule. Ich gęstość i lokalizacja do dzisiaj nas ciekawią, lecz nie znamy przyczyny wykorzystywania właśnie takiej formy ich rozmieszczania. Miód, jak wiadomo, może mieć wiele zastosowań. Okład do chleba czy dodatek do herbaty to jedynie kilka z nich. Może on także posłużyć jako prezent śluby, zapakowany w piękny duży dzban ofiarowywany parze młodej. Chcąc dowiedzieć się więcej o ceremonii, zapytaliśmy, jak to wygląda w Rwandzie. Otóż koszt takiej imprezy jest bardzo rozbieżny. Może wynosić od 1000 do 10 000 RF, w zależności od zamożności rodziny. Kiedy otrzymamy zaproszenie na ślub, jesteśmy zobowiązani do przyniesienia alkoholu, aby para młoda nie była obarczona wszystkimi kosztami. W gruncie rzeczy każdy zaproszony przynosi coś od siebie, dzięki czemu ma się czynny udział w świętowaniu i cieszeniu się szczęściem nowożeńców. W czasie naszego pobytu w Rwandzie udało nam się zobaczyć około pięć ślubów, które mijaliśmy po drodze. Za każdym razem dziwiła nas jedna część męskiego ubioru – skórzany kapelusz, przypominający kowbojski. Ku naszemu zaskoczeniu przewodnik powiedział, że jest on elementem tradycyjnego rwandyjskiego stroju. Byliśmy bardzo zdziwieni, bo na widok tej części stroju od razu na myśl przychodziły nam westerny i pojedynki na rewolwery w samo południe. Z innych ciekawostek, jakie odkryliśmy, to palona kukurydza sprzedawana przy drogach. Jadąc drogą, często zastanawialiśmy się, co kierowcy kupują od mieszkańców. Cena takiej kukurydzy to 100 RF. Oprócz kukurydzy sprzedawana również może być fasola, za którą zapłacimy 1000 RF.


Im bliżej domu, tym bardziej zmęczenie dawało się we znaki. Kiedy znajdowaliśmy się około kilometra od brzegu, zadzwoniliśmy do menedżera hotelu, by przysłał łódź. W drodze powrotnej bardzo korzystnie padały promienie słoneczne. To był znak do nakręcenia kilku filmików z łodzi. Była to jedna z najlepszych wycieczek w naszym życiu. Chodziliśmy łącznie pięć godzin. Przyjechaliśmy bardzo głodni i wyczerpani. Kąpiel okazała się niezbędna. Wcześniej zamówiliśmy spaghetti, bo – jak wiadomo – rwandyjski czas działa na innych zasadach niż europejski. Niestety, gdy przyszliśmy po krótkim odpoczynku i kąpieli, wciąż musieliśmy sporo zaczekać na nasz posiłek. Z uwagi na małą ilość personelu tego dnia przygotowanie trzech porcji spaghetti zajęło ponad godzinę. Miało na to wpływ także zjawienie się nowych gości. Cierpliwie więc zaczekaliśmy, a gdy danie nadeszło, momentalnie je pochłonęliśmy. Solidna dawka energii bardzo się nam przydała. Głód zaspokojony, pora na odpoczynek. Poobiednia drzemka okazała się świetnym pomysłem. Wieczór spędziliśmy w miłej atmosferze przy netflixowym serialu.

Dzień dwunasty – kąpiele (2.01.2023 r.)
Dzień dwunasty rozpoczęliśmy tradycyjnie od owocowego śniadania i rwandyjskiej herbaty lub kawy, co kto lubi. Jak zawsze usiedliśmy przy stole tak, aby napawać się widokiem jeziora, zielonych gór i wulkanów. Po śniadaniu wsieliśmy do łodzi, która zawiozła nas na drugi brzeg jeziora, gdzie zostawiliśmy samochód. Pojechaliśmy do Gorilla Guardians – wioski kulturowej. W trakcie drogi zatrzymaliśmy się w dwóch lokalnych galeriach sztuki oraz miejscu z pamiątkami. Każda lokalna galeria sztuki uczy chętne dzieci rzemiosła i zarabiania na swoich produktach, dlatego kupując coś w takiej galerii, można mieć pewność, że część lub całość wydanej kwoty za obraz, czy też rzeźbę zostanie przekazana autorowi pracy. Należy za to uważać na sprzedawców pamiątek turystycznych – za mizernie wykonane magnesy na lodówkę potrafią krzyknąć sobie 10 USD. Mieszkańcy muszą się nauczyć, że nie każdy turysta to bogacz, a jeśli nawet nim jest, to oczekuje wysokiej jakość produktu. Po dojechaniu na miejsce poczuliśmy się rozczarowani. Naszym oczom ukazało się kilka mizernych chatek otoczonych płotem. Podeszła do nas przewodniczka i powiedziała, że bilety wstępu wraz z oprowadzaniem kosztują 25 USD od osoby. Zgodnie uznaliśmy, że to stanowczo za dużo za taką atrakcję turystyczną. Zawróciliśmy. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do restauracji w Musanze. Była to restauracja przykościelna, która w swoim menu miała wszelakie potrawy za niską cenę, a smak zamówionych przez nas dań był nieziemski. Dodatkowo mogliśmy cieszyć się posiłkiem w pięknym ogrodzie, który odgradzał nas od zgiełku miasta. Po obiedzie udaliśmy się do naszego pensjonatu, słońce jeszcze przyjemnie grzało, więc szybko przebraliśmy się w stroje kąpielowe, wzięliśmy ręczniki i poszliśmy nad jezioro. Rozkoszowaliśmy się zarówno kąpielą wodną, jak i słoneczną. Wydawało się nam, że wywołaliśmy niejako sensację – trójka białych ludzi leżąca półnago na trawie. Pensjonat ma doskonałe warunki do stworzenia strefy wypoczynkowej z małą plażą i leżakami dla gości, szkoda, że tego nie wykorzystuje. Gdy słońce schylało się ku zachodowi, a w powietrzy zaczęły latać komary, stwierdziliśmy, że wystarczy leżakowania. W drodze do pokojów zamówiliśmy rybę. Gdy przyszliśmy na kolację, zamówionej przez nas ryby jeszcze nie było. Przyszło nam czekać tak jak zawsze, ale było warto. Smak ryby był niesamowity, rozpływający się w ustach. Po kolacji mieliśmy czas dla siebie. Jedni pisali sprawozdania, inny rozpoczęli pakowanie przed wyjazdem.


Dzień trzynasty – czas pożegnania (3.01.2023 r.)
Nadszedł czas powrotu. Po raz ostatni jedliśmy soczyste owoce, wpatrując się w błękit nieba, zieleń wzgórz i dumnie górujące wulkany nad wodami jeziora. Z bólem serca po raz ostatni wspięliśmy się do naszych domków, aby spakować ostatnie rzeczy do walizek i zejść na dół do łodzi, która miała nas zabrać na drugi brzeg jeziora, gdzie czekało na nas auto. Ostatnie podmuchy letniej bryzy znad jeziora, dotyk dłonią ciepłej wody. Na brzegu czekał na nas orszak powitalny wykrzykujący hasła „Give me money”. Dzieciaki dostały od nas długopisy, które zabraliśmy z Polski – od razu przystąpiły do malowania tatuaży na rękach i sprawdzania działania prezencików. Ruszyliśmy w drogę powrotną do Kigali, gdzie czekał na nas pokój, w którym mogliśmy wziąć prysznic i przespać się ze dwie godziny przed wyjazdem na lotnisko. W trakcie podróży do Kigali zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze na kawę, by nabrać sił do dalszej kilkugodzinnej drogi. Nie obyło się bez wzięcia autostopowicza, który swoją milczącą obecnością umilał nam czas, zwłaszcza na tylnym siedzeniu, ściskając się z walizkami. W stolicy wstąpiliśmy do Caplaki Craft Village, aby zakupić pamiątki w przystępnych cenach – np. 1,5 USD za magnes, a nie 10, jak sobie zażyczyli przy Parku Narodowym Wulkanów! Następnie poszliśmy coś przekąsić do restauracji znajdującej się w pobliżu. Nasza już rwandyjska cierpliwość została wystawiona ponownie na próbę, gdy oczekiwanie na jedzenie okazywało się wiecznością, a czas na oddanie samochodu do wypożyczalni zbliżał się nieubłagalnie. W końcu dostaliśmy zamówione potrawy. Jedzenie, choć przyszło podane dosyć późno, było bardzo smaczne – duży kawał mięsa między podpiekanymi częściami bułki wraz z cebulką, ogródkiem warszawskim (słodkim) oraz pomidorem i dodatkowym serem. Do tego porcja świeżych frytek. W czasie jazdy chcieliśmy odwiedzić jeszcze jeden punkt – Tabak Kigali, sklep z cygarami. Jednak na miejscu zastaliśmy hurtownie piwa. O ile adres faktycznie istnieje, to Tabak niestety nie. Miłośnicy cygar! Zalecamy ich zakup przed wylotem.

Szybki wyskok do supermarketu, aby zakupić herbatę i kawę, a potem do małych, lokalnych sklepików po alkohol, który był tańszy niż w innych miejscach. Obładowani najróżniejszymi pamiątkami, udaliśmy się do miejsca początkowego – Yambi Guesthouse. Tam, gdzie rozpoczęła się nasza podróż, tam też się zakończy. Po rozpakowaniu bagaży przyszedł czas na odświeżenie. Szybki prysznic to było to. Po całym dniu jeżdżenia działał na nas kojąco. Pozostało jedynie czekać na wybicie tej ostatecznej godziny. Udało nam się także na czas oddać auto. Zdając pojazd, przyszła pora na zapłacenie mandatu, który otrzymaliśmy za przekroczenie prędkości w Parku Narodowym Nyungawe, w wysokości 35 USD. Byliśmy na nią przygotowani. System przekazywania informacji jest dość interesujący. Fotoradar wykonuje zdjęcie z flashem, o czym się już przekonaliśmy. Następnie informacja o przekroczeniu prędkości wpływa do systemu policyjnego. Osoba, która wypożycza auto, otrzymuje ją wraz z danymi pojazdu. Przy zdawaniu auta wypożyczający jest informowany o mandacie i przy nim jest sprawdzana jego wysokość. System uczciwy i bezproblemowy. Złamałeś prawo? Płacisz.
Na pożegnanie zaserwowano nam pyszne, soczyste owoce. Jedząc arbuza, nie potrzeba żadnych napoi – był tak soczysty, że mógł zaspokoić pragnienie. Banany jak zwykle dojrzałe i pełne protein. Mango i marakuje słodziutkie i pełne witamin. Przed nami długa droga. Regeneracja była na wagę złota. Po krótkiej dwugodzinnej drzemce, spakowani i gotowi do powrotu, ruszyliśmy samochodem na lotnisko.
Dzień czternasty – powroty (4.01.2023 r.)
Wylot z Kigali do Stambułu mieliśmy o godzinie 2.25. Na lotnisku przyjechaliśmy dużo wcześniej, aby zdążyć się wyrobić z odprawą biletowo-bagażową. Wieloetapowa kontrola, wliczając w to nadanie bagażu, przebiegła w tempie iście rwandyjskim. Zauważyć można od samego początku do końca, że bezpieczeństwa w Rwandzie jest cenione ponad wszystko. Kiedy już udało nam się przejść wszystkie kontrole, usiedliśmy w poczekalni i szukaliśmy okazji do wydania ostatnich rwandyjskich pieniędzy. Padło na herbatę. Po dłuższej chwili okazało się, że przed nami została jeszcze jedna kontrola – bagażu podręcznego. Dopiero potem udaliśmy się do naszej bramki i usiedliśmy, czekając na samolot. Na zabicie czasu każdy znalazł swój sposób – granie na telefonie, słuchanie muzyki czy oglądanie śmiesznych filmików. Nasza uwagę przykuła tablica informacyjna, ukazująca, że nasz lot jest przesiadkowy. Oznacza to, że samolot działa jak autobus – leci z miejsca na miejsce. To też w jakoś sposób pozwoliło nam spożytkować czas i przetrwać mozolne czekanie. Jednak najgorsze i tak było przed nami: ośmiogodzinny lot do Stambułu, a potem kolejne czekanie na samolot do Warszawy – blisko pięć godzin.


Wreszcie można było wchodzić do samolotu. Usiedliśmy wygodnie na miejscach. Każdy włączył coś swojego – film, muzykę. Po chwili ustawiliśmy się na pasie i wystartowaliśmy. Czekało na nas w międzyczasie jeszcze lądowanie na międzynarodowym lotnisku w Entebbe w Ugandzie, aby zabrać pozostałych pasażerów. Staliśmy tam około godzinę. W tym czasie ekipa sprzątająca dokładnie wyczyściła samolot. Reszta pasażerów, w tym my, lecąca do Stambułu, siedziała w środku i patrzyła, jak pracownicy niczym mrówki uwijają się ze swoją pracą. Po zakończeniu przyszła pora na podstawowe procedury i ponownie wystartowaliśmy. Następny przystanek – Stambuł. W czasie lotu mieliśmy okazję skosztować pokładowych cateringów śniadaniowych. Jedzenie bardzo smaczne, nie mieliśmy po nim żadnych problemów trawiennych. Gdy dolecieliśmy na miejsce, przeszliśmy przez podstawowe kontrole i rozpoczęliśmy zwiedzanie lotniska. Było ogromne. Przyzwyczajenie do małego lotniska w Kigali i trochę większego w Warszawie sprawiło, że byliśmy pod ogromnym wrażeniem. Z uwagi na zmęczenie szukaliśmy jednak miejsca, by usiąść i trochę odpocząć. Początkowo padło na pobliskie krzesła, ale później znaleźliśmy o wiele lepszą opcję – Napzone (strefy drzemki). Tam doczekaliśmy momentu, aż na tablicy ukaże się informacja o bramce, do której musieliśmy się udać. O godzinie 15.55 już wiedzieliśmy – bramka nr 7. Pech chciał, że byliśmy po drugiej stronie budynku, więc musieliśmy iść prawie piętnaście minut, aby tam się zjawić. Po sprawdzeniu paszportów wystarczyło zaczekać niecałą godzinę na kontrolę biletów, a potem z uśmiechem na ustach ruszyć w stronę witających nas stewardess. Zmęczeni, ale i uradowani weszliśmy ponownie tego dnia na pokład samolotu, aby wrócić do najbliższych. Tak jak tęskno było nam do nich, tak równie mocno nie tęskniliśmy za urokami kraju w okresie zimowym – polskiej pogody i szarugi. Latanie samolotem bywa fascynujące, zwłaszcza gdy ma się do rozwiązania zagadki matematyczno-filozoficzne z gwiazdą w stylu: „Samolot lecący z Turcji do Polski wylatuje o godzinie 17.25 z lotniska w Stambule. Czas lotu wynosi 2 godziny i 25 minut. Samolot ląduje o godzinie 17.50 na lotnisku w Warszawie. Czy podróże w czasie są możliwe? Czy przyszłość ludzi ze Wschodu jest znana ludziom z Zachodu?”.Samolot wystartował chwilę po 17, a w Polsce byliśmy już o 17.50. Przywitały nas deszcz, ciemność, smutek i przygnębienie na twarzach ludzi. To tylko spotęgowało chęć powrotu do słonecznej, zielonej i uśmiechniętej Rwandy. Na samo pożegnanie z lotniskiem pojawił się lekki stres związany z odbiorem walizki. Dwoje z nas otrzymało swoje bagaże, a ostatnia osoba czekała i go wypatrywała. Na szczęście po upływie piętnastu minut na taśmie przyjechał długo wyczekiwany bagaż. Obładowani, udaliśmy się na przystanek autobusowy. Kierowca zabrał nas na parking, skąd odebraliśmy auto. Nasz kierowca, z racji tego, że w Rwandzie kierował SUV-em z automatyczną skrzynią biegów, przeżył początkowo lekki szok. Jednak niedługo potem wszystko wróciło do normy. Droga do Gniezna zabrała nam około trzech godzin. Pogoda niestety nie bardzo nam sprzyjała. Padał dość gęsty deszcz, który na autostradzie znacznie ograniczał widoczność. Radość z powrotu do domu naprzemiennie pojawiała się z tęsknotą za piękną rwandyjską pogodą i porannymi widokami. Rwando – będziemy tęsknić!

Wnioski i porady
Rwanda jest niezwykle czystym, zadbanym i bezpiecznym państwem. Samotni podróżni, w tym kobiety, nie są tu rzadkością. Z naszych obserwacji wynika, że Rwanda cieszy się dużą popularnością wśród Francuzów i narodowości niemieckojęzycznych (Niemcy czy Szwajcarzy). Spotkaliśmy także turystów z Nowej Zelandii i RPA. Ze względu na tranzytowe położenie i stabilność polityczną Rwanda ma zadatki do stania się lokalnym liderem w turystyce biznesowej. Kigali zlokalizowane jest w samym centrum kraju, a dostęp do stolicy ułatwiają drogi szybkiego ruchu oraz lotnisko. Wynajęcie taksówki i dostanie się pod wskazany adres nie jest kosztowne dla obcokrajowca (moto-taxi w granicach 2 USD, a klasyczna taksówka od 5 do 7–8 USD), są one też łatwo dostępne. Liczne hotele i pensjonaty o różnym standardzie i cenie spełnią wymagania gości. Nie ma najmniejszego problemu ze znalezieniem dobrej restauracji, jednak czas oczekiwania na posiłek jest znacznie dłuższy niż w Europie. Frustrujący mogą okazać się kelnerzy, którzy rzadko zapisują zamówienie, przez co potrafią kilkukrotnie podejść z pytaniem, co zostało zamówione. Niemniej smak posiłków pozostaje nieziemski. Atrakcji turystycznych w Kigali jest niewiele, dlatego stolica jest świetnym pomysłem na wyjazdy krótkoterminowe, w tym City Break.

Rwanda dąży do stania się pionierem w ekoturystyce i turystyce przyrodniczej, która rozwijana jest na obrzeżach kraju. Cztery Parki Narodowe: Akagera na wschodzie, Nyungwe na południowym zachodzie, Gishwati-Mukura na północnym zachodzie oraz Wulkanów na północy, mają inną specyfikę – od safari, lasu deszczowego, po trekking z szympansami lub gorylami. Warto wspomnieć, że płatności za wejście do parków są możliwe tylko w formie bezgotówkowej (karty, płatności online). Ceny biletów są różne; wszystko zależy od parku i wybranej opcji zwiedzania, szlaku turystycznego czy wynajęcia przewodnika.

Innymi atrakcjami przyrodniczymi są jeziora. Najpopularniejsze jest Kiwu, które Rwanda dzieli z Demokratyczną Republiką Konga. Wzdłuż jeziora biegnie pieszy i rowerowy szlak Nilu Kongo – nazwa może być myląca, ale chodzi o dwie największe rzeki, do których spływają opady deszczu. Jezioro Kiwu pod względem turystycznym jest dobrze dofinansowane, prężnie działają sektor hotelarski i gastronomiczny, są też dodatkowe atrakcje turystyczne, jak wędkarstwo, kajakarstwo, żeglarstwo czy zwiedzanie wysp z lokalnym przewodnikiem. Gorzej ma się infrastruktura turystyczna nad innymi jeziorami. Wybrzeża jezior są słabo zagospodarowane. Potencjał turystyczny jest duży, co widać poprzez powstawanie obiektów noclegowych, które za dodatkowymi opłatami świadczą dodatkowe usługi turystyczne. Jednak dojazd jest utrudniony i skomplikowany.

Należy uważać na niektóre atrakcje turystyczne, które są szeroko i głośno promowane. Okazuje się, że niektóre z nich są de facto nieciekawe i „robione pod turystę, aby zedrzeć z niego kasę”. Można zaryzykować i głośno stwierdzić, że „każdy” w Rwandzie chce zostać przewodnikiem. Lokalnego przewodnika można znaleźć praktycznie w każdej miejscowości. Przewodnik oprowadzi, opowie, załatwi nocleg, transport czy wyżywienie. Należy jednak uważać na informacje, które nam przekazuje, ponieważ nie każdy ma na tyle specjalistyczną lub ogólną wiedzę, by powiedzieć nam np. o procesie tworzenia kawy/herbaty czy zarobkach poszczególnych grup zawodowych. Drugim minusem przewodników turystycznych jest koszt ich usługi. Marża za zorganizowanie wejścia, np. do fabryki herbaty, to dwukrotność ceny biletu. Wynajęcie przewodnika w Kigali na wycieczkę objazdową po Rwandzie to koszt nawet 200 USD za dzień.

Kwestia łączności nie stanowi żadnego problemu. Pomimo wielu stereotypów mówiących, że cała Afryka jest kontynentem zacofanym i pozbawionym jakiegokolwiek kontaktu ze światem wewnętrznym, dostęp do łączności i stabilność łącza może niejednego zadziwić. Po przejściu wszelkich czynności kontrolnych i zakupie karty można bez przeszkód cieszyć się technologią LTE na terenie całego kraju. Co więcej, lokalny numer telefonu pozwala na bezpośrednią wymianę kontaktów, myśląc przykładowo o współpracy na przyszłość. Warto pamiętać o zabraniu ze sobą cienkiego patyczka do otwierania portu SIM w telefonie – na wszelki wypadek. Pakiety internetowe są w bardzo przystępnych cenach. Rekomendujemy wybranie opcji 16 GB za 11 USD, gdyż istnieje duże prawdopodobieństwo otrzymania dodatkowego 1 GB internetu, a taka ilość w zupełności starcza – my w 12 dni wykorzystaliśmy raptem 6,5 GB, będąc nieprzerwanie połączeni z siecią i korzystając z nawigacji Google Maps czy wyszukiwarki.
Wspominając o pieniądzach, warto krótko podsumować tę kwestię. Rwandyjską walutą jest rwandan frank, czyli frank rwandyjski (RF). Z doświadczenia zalecamy przed wylotem wymieniać swoją walutę na dolar amerykański ze względu na nieskomplikowany przelicznik – 1000 RF to 1 USD. Bardzo istotne jest, aby banknoty posiadały niebieski odblaskowy pasek. Przeprowadziliśmy eksperyment w rwandyjskim banku. W czasie wymiany daliśmy starego dolara bez paska – od razu nastąpiło poruszenie i otrzymaliśmy informację, że ze względów bezpieczeństwa banknot nie zostanie przyjęty. Świadczy to o poziomie zaawansowania procedur AML (Anti-Money Laundering), czyli przeciwdziałania praniu brudnych pieniędzy. Ile pieniędzy zabrać? W naszym przypadku 1000 USD, czyli około 5000 PLN, w zupełności wystarczyło na utrzymanie, zakup pamiątek, wynajmowanie taksówek i korzystanie z atrakcji. Gdzie wymieniać dolary na franki? Zaraz po wyjściu z lotniska docieramy do budynku z kilkoma budkami, gdzie można wymienić pieniądze oraz zakupić opisywaną wcześniej kartę SIM. Oprócz lotniska w bankach w Kigali również bez problemu można dokonać wymiany. Jeśli odnalezienie punktu wymiany walut stanowi dla nas wyzwanie, śmiało można podejść do pracownika banku, który nam go wskaże. Ile na początek wymienić? Kwestia indywidualna. W naszym przypadku 300 USD.
Warto jest poruszyć także kwestię rwandyjskiego klimatu. Rwandyjska pogoda bywa przyjazna, ale również ma swoje „humorki”. Klimat jest bardzo wilgotny, co w pierwszym kontakcie może skutkować szokiem dla naszych płuc, ale po dwóch – trzech dniach aklimatyzacji wszystko się normuje. Temperatura oscyluje w granicach 24–27°C z bardzo ostrym słońcem. Ważne, aby zaopatrzyć się w krem do opalania oraz przeciwko poparzeniom. Dlaczego? Tak jak wyżej wspomniano, promienie słoneczne są niezwykle agresywne. Nawet w przypadku zachmurzenia występuje wysokie ryzyko wystąpienia poparzeń. W związku z tym zalecamy zakup kremu do opalania z filtrem 50+ (20 jest niewystarczający) oraz noszenie czapki z daszkiem. Zaletą rwandyjskiej słonecznej pogody są przede wszystkim przepiękne widoki i zdjęcia oraz szybko schnące pranie. Jak więc wyglądają „humorki” pogodowe? Dość dobitnie. Rwandyjski deszcz nie ma porównania z deszczem europejskim. Nasze obfite ulewy są w Rwandzie normą, a rwandyjskie ulewy potrafią przemoczyć auto, czego byliśmy naocznymi świadkami. Dobrym wyjściem, by uniknąć przemoczenia do suchej nitki, będzie zabranie kurtki przeciwdeszczowej oraz obserwacja nieba. Niekiedy kalosze również mogą się przydać, zwłaszcza kiedy planujemy spacer po lesie deszczowym i natrafimy na obfity, prawdziwy rwandyjski deszcz.

Refleksje
Podróż do Rwandy przerosła nasze oczekiwania. Oczekiwaliśmy wiele, otrzymaliśmy jeszcze więcej. Początkowe obawy zostały rozwiane szybciej niż się pojawiły, a doświadczenie zdobyte na nowym kontynencie jest bezcenne. Odwiedziliśmy, sprawdziliśmy i przetestowaliśmy atrakcje i infrastrukturę turystyczną. Poznaliśmy i doświadczyliśmy kultury i zwyczajów Rwandyjczyków. Wyjazd ponownie pozwolił obalić stereotypy i obawy, które towarzyszyły nam przed podróżą do kraju afrykańskiego. Warto także wspomnieć o towarzyszącej ekscytacji kolejną podróżą w nieznane i możliwością obcowania z kompletnie nieznaną kulturą i ludźmi. Po dwóch tygodniach spędzonych w Rwandzie stwierdzamy, że jest to najlepszy kraj do rozpoczęcia przygody z regionem subsaharyjskim (dla niewtajemniczonych to obszar na południe od Sahary). Co więcej, Rwanda jest idealnym wyborem dla osób chcących rozpocząć swoją przygodę z kontynentem afrykańskim. Zderzenie rzeczywistości z popularnymi mitami i stereotypami jest nieuniknione, a satysfakcja – gwarantowana. Na wyróżnienie zasługują tutaj przede wszystkim przepiękne krajobrazy zapierające dech w piersiach, otwarci i uśmiechnięci ludzie, podchodzący do was po zdjęcia, a także wspaniałe atrakcje turystyczne, będące zwieńczeniem tego, co Rwanda ma najlepszego do zaoferowania. Z całą odpowiedzialnością stwierdzamy, że jest to kraj w pełni bezpieczny, pozbawiony jakiejkolwiek agresji. Ponadto stricte ukierunkowany na rozwój turystyczny, przy zachowaniu atutów – rolnictwo, hodowla bydła i kóz, różnorodność w atrakcjach turystycznych. Jeżeli chcesz zmienić swój światopogląd i stać się żywym przykładem obalającym popularne mity Afryki ciemnej i zacofanej – wybierz się do Rwandy, a nie pożałujesz!

[1] Burka – rodzaj nakrycia głowy noszonego przez niektóre muzułmanki, wykonany z nieprzezroczystego materiału, mającego materiałową kratkę na wysokości oczu umożliwiającą widzenie, https://dobryslownik.pl/slowo/burka/5124/, 09.01.2023.
[2] Skytrax – brytyjska firma konsultingowa, która zajmuje się klasyfikowaniem linii lotniczych i lotnisk.
[3] W razie posiadania wyłącznie laptopa w torbie pracownicy są bezkonfliktowi i nie każą specjalnie go wyjmować i kłaść na taśmę.